Diuna Część Druga herbataiobiektyw, 20 marca, 20246 maja, 2024 Diuna okazała się doskonałym filmem, który naprawdę wart jest uwagi każdego, bez względu na to czy science fiction lubi czy nie. Tym bardziej, że tego ostatniego jest tam naprawdę niewiele i stanowi bardziej otoczkę, dla znacznie poważniejszych tematów. Diuna Największą zaletą Diuny, jest zgraja brodatych facetów o poważnych twarzach. Widać na nich zmarszczki, wiek, niektóre zniszczone są słonym, morskim powietrzem, inne gorącymi gorącym wiatrem i słońcem pustyni. Aż dziw bierze, że nie ma tutaj hałasu o promocję toksycznej męskości. Aktorzy zostali dobrani idealnie, choć Timothée Chalamet na tle pozostałych wygląda dość zabawnie. Kyle MacLachlan, w interpretacji Lyncha, nie był potężnie zbudowany, ale jego sylwetka nie budziła pewnego dysonansu poznawczego. Wszyscy pozostali aktorzy w „Diunie” Denisa Villeneuvea to raczej rośli mężczyźni, przy których Paul wygląda nienaturalnie chudo. Właściwie posturą dorównuje Zendayi, która ma spory problem z utrzymaniem rakiety tenisowej w nadchodzącym filmie „Challengers”. Efektem jest małe niedowierzanie, jak chłopiec może krzyżować ostrza z Sardaukarami albo jakim cudem pokonał Dżamisa. W walce siła to nie wszystko, ale bez siły najlepsza technika nie pomoże, jeśli przeciwnik nie odczuje ciosu. Jest to jednak wina tylko i wyłącznie kina, oraz faktu, że wszyscy aktorzy mimo wszystko dobrze wyglądają. Wielu tyranów, polityków, było mizernej postury, jeden nawet miał astmę a jakoś udało mu się poprowadzić partyzantów przez kubańskie dżungle. Dziś znany jest jako Ernesto „Che” Guevara. Chalameta i Zendayę łączy jeszcze coś, mianowicie wymuskanie buzie. Są to jedyne postacie, które właściwie nie ulegają piaskowi, brudowi, niczemu. Zendaya, co widać na zbliżeniach, ma taką ilość makijażu, jakby nie wiedziała w jakim filmie gra i może trójkącik w zwiastunie wspomnianego filmu bardziej jej odpowiada, niż rola partnerki pustynnego despoty, który wymorduje miliardy istnień w galaktyce. Problematyczna jest też Rebecca Ferguson, w której kreacji praktycznie nie ma siły. Cierpi na przypadłość Rosamund Pike, która na wszystko reaguje minką zbitego szczenięcia i wygląda jakby miała się zaraz rozpłakać. Na szczęcie jej twarzy nie pokryto aż taką ilością fluidów i podkładów jak Zendayi, przez co z czasem wydaje się bardziej odwodniona, jej twarz przeorana zostaje piaskiem i palącym słońcem, ale nadal brakuje jej siły fanatyczki Bene Gesserit. Chude ciała, co być może stanowi już body shaming, są problemem współczesnego kina. Z jednej strony, nienaturalnie szczupłe, wręcz chude winione są za problemy z odżywianiem, samoakceptację, kompleksy wśród dziewcząt, ale nie można ich krytykować bowiem jest to body shaming. Wielka szkoda, że cudowny język jakim jest polski, nie jest w stanie dorobić się własnego terminu. W ogólnym rozrachunku wrażenie jest jednak bardzo dobre, bowiem można uwierzyć, że mamy do czynienia z mieszkańcami surowego świata, w którym walczy się o każdą kroplę wody a każdy przeżyty dzień jest świętem. Nie licząc głównego bohatera, niewielu tu ładnych chłopców, którzy budzą uśmiech politowania, choć w drugiej części dobrze się Timothée spisuje. Jest to rzecz warta docenienia, bowiem ostatnie lata kładą nacisk na doskonałe twarze, których czas wydaje się nie imać. Dwa oblicza Diuny Chyba najbardziej kusi porównanie interpretacji, bowiem nie są to adaptacje a interpretacje Villeneuvea i Lyncha. Ta druga, choć chronologiczne pierwsza, skupiała się w znacznej mierze na sferze psychodelicznego oświecenia, przyprawowym transhumanizmie. Polityka odgrywa tutaj rolę drugorzędną. Liczy się przede wszystkim przyprawa oraz płynące z niej korzyści. Nie można powiedzieć, by Villeneuve całkowicie z tego zrezygnował, ale owe nadludzkie zdolności, są właściwie domyślne i jedyny, niezbyt wyrazistym dowodem ich istnienia jest Głos. Wydaje się on nawet nie pasować do świata przedstawionego, jest trochę jak wszystkie budzące uśmiech politowania wyczyny mistrzów aikido, w które wprawdzie kiedyś ktoś wierzył, ale racjonalny człowiek powinien polegać na czymś bardziej namacalnym. Rozkaz wydany Chani, nie odniósłby skutku, gdyby dziewczynie nie zależało na życiu Paula. Sugeruje to jeszcze decyzja o płci dziecka, którą podejmuje Jessica oraz Margot, ale akurat to wcale nie wymaga nadludzkich zdolności. Jessica miała usunąć każdą ciążę, która nie skończyłaby się narodzinami dziewczynki. Paul, w wydaniu Kylea MacLachlana, wydaje się być mesjaszem, istotą nadprzyrodzoną, która posiadła jakoweś tajemnicze moce, tymczasem Paul Chalameta, jest przywódcą politycznym, motywowanym zemstą. W dodatku zemstą, która dość specyficzne podłoże, bowiem Feyd-Rautha Harkonnen, poślubić miał córkę Atrydów. Niestety, Jessica postanowiła sprawić przyjemność mężowi i urodziła mu syna, co doprowadziło do konfliktu, bowiem Atrydzi i tak niebezpiecznie urośli w siłę. Można to potraktować jako całkowity przypadek, bowiem zdolności Bene Gesserit nie są szczególnie uwypuklone w najświeższej interpretacji. Niemniej, propaganda Missionaria Protectiva odnosi swój skutek, przez co Paul traktowany jest jako Lisan al Gaib, nowy Mahdi, Głos spoza Świata. Dużą dozę świeżości wnosi Chani. O ile jej fizyczność pozostawiają dużo do życzenia, tak charakter, niewiara w Atrydę, stanowią ciekawe przełamanie schematu. Otóż należy ona do grupy, która nie wierzy w stare bajki o przybyszu z zewnątrz. Oryginalnie, Chanie była zapatrzona w Muad’Diba ja w święty obrazek. Tutaj jest postacią dość racjonalną, która dostrzega fanatyzm, podkreślony dodatkowo słowami Paula, w których deklaruje, że jest potomkiem księcia Leto. Chodzi mu przede wszystkim o zemstę a ta powoduje, że musi poszczuć swych fedainów, przeciwko Wielkim Rodom by raz na zawsze zakończyć tę sprawę. Usul nie tyle osuwa się tutaj w szaleństwo, co w rządzę zemsty. Obawia się fundamentalistów nie dlatego, że widział tę czy inną przyszłość, ale dlatego, że oni otworzą mu drogę do zemsty na Imperatorze, której nie będzie można zatrzymać. „Diuna” / David Lynch Prawdziwości tej opowieści dodaje także surowość charakteryzacji. Są naturalnie spektakularne sceny godne widowiska science fiction, jak chociażby scena na Giedi Prime, ojczystej planecie Harkonnenów, czy wszystkie sceny lądowania jednostek międzygwiezdnych. Niemniej Lynch w swej interpretacji poszedł znacznie dalej, bazując bardziej na wizji Herberta. Wygląd niektórych postaci jest, delikatnie mówiąc, co najmniej ekscentryczny. Estetyka Diuny jest w ogóle czymś niecodziennym, bowiem ludzkość wprawdzie posiadła technologię umożliwiającą loty międzygwiezdne, ale równocześnie powróciła do walki na noże w postaci dwóch zgrai pędzących jedna na drugą. Trzeba też pamiętać, że mówiąc „ludzkość”, mowa jest o uprzywilejowanej klasie bogaczy i władyków, co jest głównym przesłaniem książki Herberta i filmu Villeneuvea. Tymczasem u Villeneuvea wydaje się to całkowicie spójne. Znika rozdźwięk pomiędzy nożem i statkiem międzygwiezdnym o absurdalnym kształcie. Wszystko wydaje się być całkowicie na miejscu, choć nie sposób dokonać jednoznacznej oceny, czy jest to zaleta. Rozdźwięk ów był ważną cechą powieści, ale jak już zostało wspomniane, to interpretacja, nie wierna adaptacja. Widoczny pozostaje monumentalizm kamiennych budowli. Wszystkie twierdze, jak science fiction długie i szerokie, są spektakularne, ale rzadko kamienne. Tymczasem poczynając od zamku na Kaladanie, kończąc na Arrakis, wiele rzeczy wykonanych jest właśnie z kamienia. Wyjątkiem jest toksyczny świat Giedi Prime. Dużo mniej odrealnione są kreacje i wygląd poszczególnych postaci. Zachowały swój archaiczny względem kalendarza charakter, ale równocześnie gdy tylko z pola widzenia znikają statki kosmiczne, jedyny symbol rozwoju technologicznego, wydają się bardzo na miejscu. Miejscem tym, mógłby być chociażby Bliski Wschód, dowolny surowy, pustynny obszar. Villeneuve i Lyncha podejmują zupełnie inne decyzje co do losów Paula, bowiem u Lyncha, można odnieść wrażenie osunięcia się w szaleństwo, spowodowane przyprawą, realną mocą którą posiadł oraz wiarą w propagandę Missionaria Protectiva. Wydaje się, że zwyczaje Freemanów, są mu przyrodzone, bowiem spłynęły nań w jego wizjach, poprzedzających jeszcze wypicie Wody Życia. U Villeneuvea, Paul wydaje się być całkowicie świadom swego działania. Również znajomość zwyczajów pustynnego ludu można banalnie prosto wyjaśnić. Paul jest pojętnym uczniem i po zapoznaniu się ze wszystkimi materiałami antropologicznymi, potrzebował jedynie odrobiny treningu by wcielić wiedzę w życie. Jest opanowany, precyzyjny w swym działaniu i jedynie stając twarzą w twarz z Imperatorem na chwilę traci panowie nad sobą. Patrząc Chani w oczy kłamie, że nie chce zostać mesjaszem, równocześnie mówiąc prawdę. On nie chce być mesjaszem, chce jedynie dokonać zemsty na ludziach odpowiedzialnych za zagładę rodu Atrydów. Jeśli powstaną kolejne części, możliwe że reżyser podejmie inne decyzje, ale póki co wygląda na to, że Paul stał się zimnym wyrachowanym tyranem, który jedynie przez chwilę wahał się czy powinien wkraczać na tę ścieżkę. Gdy Wielkie Rody odrzucają jego władze, już bez wahania wysyła fedainów na drogę dżihadu. „Diuna” / Denisa Villeneuvea Sztuka interpretacji Szuka interpretacji powieści jest rzadka wśród filmowców, bowiem częściej silą się na adaptacje. Ciężko zrozumieć widzów, którzy znają powieść, mają swoje wyobrażenia i oczekują, że reżyser, aktorzy, operatorzy i styliści odtworzą je jeden do jednego. Jest to zaskakujące oczekiwanie, zwłaszcza w przypadku dzieł z takim potencjałem. Doskonałym przykładem takiej interpretacji jest „Łowca Androidów” Ridleya Scotta. Nie ma chyba bardziej symbolicznej sceny niż ostatnie chwile życia replikanta granego przez Rutgera Hauera. Dzięki temu, marna skąd inąd powieść, lekko grafomańskiego autora jakim był Dick, zyskała rozgłos a film stał się klasyką kina science fiction. Położył bowiem nacisk na kwestie, które bez filmu wydają się całkowicie nieczytelne w książce. Ciężko powiedzieć jak zestarzeje się „Diuna” Villeneuvea, ale ma dużą szansę zostać przynajmniej filmem ważnym, do którego widzowie będą wracać. Reżyser spełnił swoje zadanie, choć wydaje się to być niezauważane. Krytyka filmu jest bardzo słaba, płynie przeważnie ze strony lewicujących feministek, w tym ze środowisk muzułmańskich, w których nagle obudziła się tęsknota za szariatem. Ewidentnie nie czytały powieści, nie oglądały filmu a już na pewno nie ze zrozumieniem. „Diuna”, u swych korzeni ma przestrogę przed każdym fundamentalizmem, ale na przykładzie tego islamskiego, który odważnie podniósł łeb w okresie gdy Herberta pisał swą najsłynniejszą powieść. Villeneuvea cudownie uwypuklił jednak, że za fundamentalistami zawsze ktoś stoi. W dodatku do „Diuny”, chyba pióra Irulany, postawiona zostaje teza, że za Bene Gesserit stał ktoś jeszcze. Nie należy tego jednak traktować jak piramidy, bowiem osoba biorcą udział w jednym przedsięwzięciu, równocześnie może potajemnie działać na szkodę swoich partnerów. Jest to całkowicie naturalny mechanizm polityczny. „Diuna” to rewelacyjny film, który bardzo ciężko skrytykować. Można to robić co najwyżej w pewnych ogólnikach, ale specjaliści od filmów typu „Avengers” raczej sobie z tym nie poradzą. Co zawiodło mnie chyba najbardziej, to całkowity brak dyskusji, która powinna być naturalnym elementem doświadczenia takiego filmu. Dyskusja to cenny element seansu, bowiem można przeanalizować jakie elementy się zestarzały a jakie nadal są wartościowe. Eugenika to przeżytek, ale fundamentalizm religijny już nie. Tym bardziej, że często sterowany jest przez ludzi w białych kołnierzykach, którzy zaglądają do naszych sypialni, by następnie oddawać się biurowym igraszkom z cudzymi mężami i żonami. Wprawdzie walczy się o prawa zarodków, bowiem to także życie a religia ma życie chronić, ale gdy życie opuści ciało matki jest zdane samo na siebie, choć do samodzielności jeszcze długa droga. Amazon bardzo chętnie pracuje z influencerami, więc nie ma co narzekać na jachcik Bezosa. Choć jak pokazuje przykład Kasi Babis, nie ma to większego znaczenia. Prawdopodobnie większość portali filmowych, nie ma ochoty na okołospołeczne kłótnie w komentarzach. Banalne ogólniki pozwalają łatwiej panować nad tłumem, stwarzać wrażenie wiedzy, kompetencji a równocześnie sprawiają, że odbiorcy wyrastają w swych oczach na intelektualistów, bo rozumieją rzeczy banalne, który prezentowane są jako wzniosłe. Przez Internet przetoczyła się też fala lewicowej krytyki, oskarżającej „Diunę” i jej twórcę o zawłaszczenie kulturowe. Raz jeszcze, autorzy tej krytyki nie rozumieją czym jest zawłaszczenie kulturowe, więc każde odniesienie do kultury innej niż własna autora, traktują jako zawłaszczenie. Rodzi się ten sposób konflikt, który powołuje do życia skrajnie prawicowych fundamentalistów, także religijnych. Każdy ma prawo odnosić się do kultury białego człowieka, ale biały człowiek nie ma prawa odnosić się do innych kultur. Tak z lewa jak z prawa, jest to przejaw skrajnego rasizmu, bowiem kultura białego człowieka nie istnieje, tak samo jak 285 milionów mówiących w języku arabskim, nie tworzy jednolitej, homogenicznej kultury. Niestety, w lewicowej publicystyce Chiny i Japonia to po prostu Azja, bowiem upraszcza to pisaninę. Powieść czy film, nie zostały skrojone pod białego czytelnika czy widza, bowiem dla Japończyka jest to taki sam orient, jak dla Polaka. Napisana w latach 60 XX wieku książka pod pewnymi względami się zestarzała, więc zaszła potrzeba jej odświeżenia. Tym bardziej, że Herbert uderza w rodzące się Al-Fatah, które pomimo świeckiej agendy, traktowane było jak islamska, fundamentalistyczna organizacja terrorystyczna, zwłaszcza przez Izrael. Wszystkie opowieści są orientalizujące, bowiem pisarz urodzony w małym mieście, zawsze nada swojej książce o kulturze korporacyjnej stolicy charakteru orientalnego. Będzie to jego wyobrażenie tejże, tak samo jak przedstawiciel zubożałej szlachty, będzie orientalizował chłopów. Villeneuve dokonał dobrych wyborów, bowiem krytyka eugeniki w XXI wieki nie ma najmniejszego sensu. Chyba nie ma już na świecie nikogo, kto wierzyłby w te bzdury. Być może poza wyznawcami teorii o samcu alfa, ale stanowią oni raczej niszowe zjawisko przestrzeni Internetu. Współczesna nauka na dobre zdystansowała się od tych teorii. W latach osiemdziesiątych, gdy Lynch tworzył swoją wersję, miało to jak najbardziej sens, bowiem eugenika pozostawała żywa w USA właśnie do lat osiemdziesiątych. Całkowite przepisanie „Diuny” na potrzeby naszych czasów nie jest potrzebne, jednak należało pewne elementy odrzucić, inne przeszlifować, uwypuklić te stwarzając dość szerokie pole do interpretacji. Interpretacje, odnoszące fabułę filmu do wydarzeń w Strefie Gazy zostały wybronione przez swoich autorów. Wielka szkoda, że mało kto odnosi się do faktu, że za fanatyzmem Freemanów stoi upojone władzą Zgromadzenie Żeńskie, organizacja polityczna taka sama jak wszystkie inne. Atrydzi zyskali olbrzymie wpływy w Landsraadzie i zaczęli zagrażać pozycji Imperatora. Siła Wielkich Rodów, została należycie uwypuklona wraz zakulisowymi machinacjami Imperatora, Harkonneów, Bene Gesserit. Wielka szkoda, że film nie skłonił do dyskusji o przywilejach najbogatszych w obliczu nędzy najuboższych. Interpretacja w kontekście wspomnianego konfliktu izraelsko-palestyńskiego wydaje się odsuwać inne kwestie, jak chociażby trwałe wykluczenie komunikacyjne. Musk wystrzeliwuje swoje satelity, Bezos leci w kosmos, oba te wydarzenia zostają okrzyknięte wielkim krokiem dla ludzkości. W tym samym czasie linie lotnicze ważą pasażerów, samochody są coraz droższe, planowane są kolejne ograniczenia ludzkiej mobilności a sieć połączeń kolejowych spada. Świat Diuny to nie tylko kolonializm, ale też uprzywilejowana pozycja grupki miliarderów, którzy odbywają podróże międzygwiezdne za kwoty pozwalające wyżywić całe układy, by czerpać nieprzyzwoite wręcz zyski. Dla jednych jest wołowina z Kobe, dla drugich larwy mącznika. Taylor Swift i Bezos produkują razem tyle gazów cieplarnianych co tysiąc rodzin. Wątek ten nie został w żaden sposób zauważony, ale jak mógł zostać, skoro interpretujący „Diunę” w kontekście wspomnianego konfliktu, popierają larwy i ograniczenie mobilności. Nie sposób zaprzeczyć, że fundamentalizm religijny podnosi łeb pod różnymi postaciami. Miliarderzy mają przywileje, polegające na trzymaniu ludzi w niewentylowanych pomieszczeniach bez prawa do skorzystania z toalety. Harkonnenowie nie są „metaforą niszczycielskich sił kapitalizmu”, ale opozycją dla Atrydów. Widz wprawdzie kibicuje Atrydom, ale jest to kibicowanie na zasadzie, który pan lepszy. Atryda to dobry pan, ludzki pan, Tylko bije a mógł zabić. Bądźmy szczerzy, Stalowe Majty Stinga stały się symbolem kina 😉 Patronite Herbata i Obiektyw Słuchajcie założyłem sobie konto na Patronite, żeby trochę usprawnić prace nad treściami na blogu. Odrobina czasu i nowych, często rzadkich książek zawsze się przyda. Mój profil znajdziecie pod linkiem Patronite Herbata i Obiektyw Share this:Click to share on Facebook (Opens in new window)Click to share on Twitter (Opens in new window)Click to share on Tumblr (Opens in new window)Click to share on Reddit (Opens in new window)Like this:Like Loading... Podobne Film Krytyka filmowa Krytyka literacka Książka Kultura Literatura Recenzja Recenzje filmowe David LynchDenis VilleneuveDiunaekranizacjaekranizacja Diunyekranizadja Diunyfilm diunaFrank Hebertinterpretacja Diunyinterpretacja powieściKsiążkaKwisatz HaderachKyle MacLachlanLisan al GaibMahdipowieśćRebecca FergusonRosamund PikeTimothée ChalametTranshumanizmZendaya