Rozkosze złego smaku

Czyli jak błagamy, żeby zrobić z nas idiotów, po czym klaszczemy i jak głupcy się cieszymy.

Rozkosze złego smaku

Pierwszy raz zjawisko to pozwoliło mi się zaobserwować dawno temu. W pierwszych latach przygody fotograficznej, bardzo modnym zajęciem były publikacje najgorszych zdjęć portretowych czy ślubnych. Początkowo oddawałem się taniej prześmiewczości, ale na szczęście szybko przyszła refleksja, na temat celowości takiego postępowania. Porzuciłem grupy fotograficzne, zapominając o sprawie na wiele lat, aż do dziś. Jakiż bowiem sens, publikować niskiej jakości zdjęcia, by się z nich naśmiewać? Otóż obcowanie z tym, sprawia komentującym nielichą przyjemność i dostarcza poczucia satysfakcji. Nie potrafią i nie chcą sami przed sobą przyznać, że przejawy złego smaku, są dla nich dalece bardziej łakomym kąskiem, niż najbardziej wyrafinowane dzieła.

Książki Blanki Lipińskiej stały się symbolem złego smaku literackiego, ale chyba nie ma nikogo, kto nie słyszał o każdej części, jej jakoby bestselerowej serii, zatytułowanej liczbą dni w roku. Książkę na portalu Lubimy Czytać oceniono 9873 razy, napisano 1730 recenzji, przeważnie złych. Dla porównania „Księgi Jakubowe” Tokarczuk oceniono 3999 razy i napisano zaledwie 682 opinie. Na łamach portalu Filmweb, produkcje na bazie prozy Lipińskiej oceniono ponad 100 000 razy, w przeciwieństwie do nieco ponad 20 000 ocen, które przypadły w udziale tak kochanemu przez wszystkich mistrzowi współczesnego kina, Wesowi Andersonowi za film „The French Dispatch„. Również liczba otwartych dyskusji daje do myślenia. Portale takie jak Noizz, K Mag rozpisywały się o filmach, kolejnych książkach, jakby właśnie nastąpiło objawienie. O ile Noizz, koślawy pociotek Onetu nie powinien nikogo dziwić, tak K Mag miał w swej historii moment, iż zapowiadał się jako ciekawa propozycja na rynku wydawniczym. Niestety, nie wyszło albo miało nie wyjść. Oczekiwania nie były duże, ale na skali żałości czasopismo mogło dostać ocenę „powyżej poziomu zażenowania”.

Stwierdzenie, że jest to stricte winą współczesnego dziennikarstwa byłoby zwykłym kłamstwem. Zarówno współczesne dziennikarstwo jak publicystyka, mają się dobrze i można bez żadnego problemu oddać się lekturze albo seansowi wartościowych treści. Kwestią jest owa wartość, bowiem możliwość napisania zjadliwego komentarza na temat twórczości znienawidzonej pisarki, jest sama w sobie wartością, której czytelnik poszukuje. Wielu potrafi jeszcze dostrzec informacje nieistotnie, ale nie posiada już zdolności wskazania informacji ważnych, istotnych, rozwijających, będąc równocześnie całkowicie zamkniętym na dobrowolne zdobywanie wiedzy. Ta sączy się weń, niczym wirus infekuje umysł.  Oznacza to, że informacja na temat pisarza, o którym czytelnik jeszcze wiedzy nie posiada, jest bezwartościowa. Stąd też należy zalać, zbombardować wręcz, uwagę czytelnika chociażby omawianą Lipińską, tak by był przekonany, że jest to pisarka jemu czy jej znana. Odpowiednia ilość informacji, pozwala wyrobić sobie zdanie na temat każdego obrazu, książki czy innego dzieła, bez konieczności obcowania z tymże. Odbywa się to w pewnych specyficznych warunkach, bowiem większość publikacji na temat filmu, książki, utrzymana była w tonie prześmiewczości i szyderstwa. Nie wypada bowiem napisać pochlebnej recenzji książki tego rodzaju, ale obcować nią w myśl najróżniejszych intelektualnych akrobacji. Można wejść w kontakt ironicznie, w formie guilty pleasue, samogwałtu, co z resztą wielu praktykuje.

Ostatnio kilku blogerów nawróciło się na Eurowizję. W ich podejściu wyczuwalna jest jednak pewna nuta pogardy, ale pogardy pięknie wyrażonej. Tak pięknie, że przezroczystej, niemal niewidzialnej. Kiczowatość tego przaśnego przedstawienia, nie staje się campem, w ujęciu zaprezentowanym przez Sontag. Camp wie, że jest campem, camp nie powstaje z intencją bycia campem. Twórcom Eurowizji wydaje się, że jest w tym jakaś wartość. Samo przedstawienie urasta do ładnie przedstawionej gulity pleasure, czyli muzycznego samogwałtu. Mając obok innych współwinnych, można poczuć się lepiej. Wówczas ów samogwałt urasta do aktu zbiorowego. Większość nawróconych na Eurowizję pisze o kiczu, ale stara się obrócić, wywrócić, przenicować ów tak, by nie stał się przejawem prymitywnego gustu autora i jego publiki. Idea oglądania czegoś ironicznie jest nadal żywa.

Tylko po co, cała ta maskarada? Czyż nie prościej rzec, lubię i już? Oglądam, sprawia mi to przyjemność, bez pisania o kiczu, przesadzie i przaśności? Proste stwierdzenie faktu, lubię Kotys, Lipińską, Eurowizję. Kamienne spojrzenie zimnych oczu odbiera temu jednak cały smak. W tym właśnie rozkosz złego smaku, by zajadać się tym jak tłustym burgerem w trakcie restrykcyjnej diety. Mówić, że niezdrowe, że niesmaczne, szkodliwe, dywagować, dyskutować i pochłaniać coraz większe kęsy. Burgery są pyszne, i nie ma nic lepszego od burgera. W świecie, który stawia na zdrową dietę, są jednak przejawem intelektualnego ubóstwa. Któż bowiem rozsądny, wykształcony i inteligentny zajada się czymś szkodliwym? Trzeba to robić na starą, przejrzałą modę, ironicznie. Otóż można, pod warunkiem, że ubierze się każdy kęs w słowa zjadliwej krytyki. Jedzący czuje się wówczas mniej winny. Mógłby poczytać Annie Ernaux ale oddaje się rozkoszom komentowania postów na temat Lipińskiej. Może jednak wertowania, bo sprzedaż bije rekordy, powstają kolejne filmy a sama autorka może pochwalić się już nie statusem pisarki a prawdziwej biznesswoman. Tym zdrożniejszej, że pornograficznej. Któż bowiem czerpie rozkosze z pornografii? Ludzie obrzydliwi, upadli, niemoralni a co najgorsze odrzuceni. Orgia rozkoszy złego smaku trwa w najlepsze.

Współczesny odbiorca cieszyć się może przywilejem, który niedostępny był jego poprzednikom. Dawniej, można było co najwyżej zaniechać zakupu albo napisać list do redakcji. Dziś w sposób bez mała bezpośredni, odbiorca decyduje o czym i jak, redakcja ma pisać. Utrzymanie dowolnego tytułu wymaga pieniędzy, które trzeba jakoś zdobyć. Można próbować pozyskiwać dotacje z pieniędzy publicznych albo szukać sponsorów, ale dużo łatwiej jest coś sprzedać. Kapitalizm działa jednak wedle zasady „każdemu wedle potrzeb” a czytelnik, zwłaszcza polski, potrzebuje szajsu. Szajsu przetworzonego, wysokokalorycznego i pustego równocześnie. Wszystko odbywa się też w myśl bardzo sprzecznych poglądów. Nie raz podnoszono, iż nie każdy musi mieć maturę, przecież potrzebni są hydraulicy, mechanicy, piekarze, murarze i dekarze czyli ludzie o bardzo wąskiej i pożądanej specjalizacji. Założeniem ich kształcenia, jest eliminacja wszystkich zbędnych ich umysłom wymysłów pięknoduchów. Zwłaszcza całego „humanizmu” czyli wszystkiego związanego z teatrem, sztuką, literaturą, gdyż nie ma sensu w dekarzu a nawet lekarzu rozbudzać fascynacji kulturą i sztuką. Od chodzenia do teatru są intelektualiści, a tych mamy już dość. Przy czym przez intelektualistę, rozumie się dziś absolwenta filozofii. Absurd godny propagandy skierowanej do klasy robotniczo-chłopskiej. Murarzy nie przybywa, za to ubywa ludzi, zwłaszcza mężczyzn, których pasjonuje rozwój własnego umysłu. Produkuje się zatem coraz więcej papkowatego szajsu na ich potrzeby, bowiem ulegli wygodzie, z którą tak głośno walczą. Kapitalizm odegrał w tym swoją rolę, ale nie udałoby mu się gdyby nie konsumenci i ich potrzeby. Konsument zaś odczuwał prostą, pierwotną potrzebę, by czuć się lepszym od Innych.

Równocześnie bowiem wylewane są żale, że ludzie nie chcą konsumować dobrych treści. Skąd jednak ta niespodziewana o nich troska? Dziwnym trafem dywagacje te odbywają pod każdym przejawem smaku wyjątkowo złego. Internauta świadomy jest, że smak jego, gust, są wyjątkowo marne. Ubolewać może tworząc jakiegoś Innego, który będąc głupszym od niego, jest właściwym konsumentem, komentowanych treści. Zapewne w myśl zasady, iż głupiec uważa wszystkich za głupców, wyłączając z ich liczby samego siebie. Sytuacja jest absurdalna, bowiem nie różni się niczym od narzekania, że przyśpiewki w oberży, nie przypominają arii operowej. Któż lub cóż, stoi na przeszkodzie, posłuchać arii operowej dzięki, któremuś z popularnych serwisów muzycznych?

Prymitywny nagłówek zaspokaja potrzebę poczucia wyższości, bowiem nikt nie ma ochoty wysilać mózgownicy. Tym razem nie będzie próby zrozumienia czytelnika przez pryzmat kapitałów kulturowych, społecznych i ekonomicznych. Czytelnik nie ma na to ochoty i koniec rozmowy. W dodatku odczuwa silną potrzebę czuć się lepszym. Przeczyta dwie książki Kinga, Jo Nesbo, Harlana Cobena albo innego Mroza i czuje się się lepszy od czytających Blankę Lipińską. Poświęca niesamowicie dużo czasu na szydzenie w komentarzach z autorki, jej czytelników i komentatorów, samemu będąc jednym z nich.

Trzeba zauważyć, że mężczyźni są aktywniejsi w mediach społecznościowych. Kobiety spędzają w nich więcej czasu, ale to panowie częściej komentują, bez względu na to czy treść kierowana jest do kobiet czy do nich. Najczęściej komentowane są treści niskiej jakości, bardzo powierzchowne albo co gorsza same nagłówki. Pełnią one dwojaką rolę. Nadal istnieje niewielka grupa czytelników, którym zależy na wartości merytorycznej tekstu. Całej rzeszy wystarczy jednak chwytliwy nagłówek, na podstawie którego będą produkować kolejne przejawy zaangażowania. Dziwnym trafem, niczym rasowy posokowiec, wyszukiwać będą „najsmakowitsze” kąski, przyprawiające o mdłości każdego, kto nie obcuje z nimi na co dzień.

Wykształca się w ten sposób specyficzna forma negatywnego partycypowania w kulturze. Nie jest to krytyka, ale partycypowanie w rozpowszechnianiu tego złego smaku na zasadzie negatywnej. Uczestnictwo w grupie jako antyfan, może hejter, uważający się za posiadacza smaku znacznie bardziej wyrafinowanego, lepszego. Wyraża się to bardzo specyficznie, poprzez komentowanie czego się nie czyta, czego nie słucha, czego nie ogląda, względnie pogardy jak można czytać to, czy owo. Nieprzeczytanie książki Blanki Lipińskiej powinno wywołać burzę oklasków. Nieprzeczytanie czegoś uchodzącego za przejaw złego gustu, ma wykazać jak dobrym gustem cechuje się komentujący gdyż nie czyta. Negatywne partycypowanie w kulturze, jest zjawiskiem bardzo powszechnym. Komentarz „nie znam”, zamieszczony pod tekstem, który poświęcony został wspomnianej autorce i jej książkom ma zaimponować pozostałym. Wykazuje jednak daleko idącą ignorancję, głupotę a być może, że komentujący jednak Lipińską zna. Inaczej jak może się poszczycić faktem, że jej nie zna. Bardzo podobnie sprawa wygląda z internetowymi sławami. Pod artykułami, które są im poświęcone często pojawia się wiele komentarzy, z zapytaniem kim jest ten czy ów. Ton tychże komentarzy, sugeruje jednak, że niewiedzący nie chce się dowiedzieć, oczekuje oklasków, właśnie za wyrażenie tej niewiedzy. Lecz skąd wie, że nie warto posłuchać tego czy innego twórcy? Po cóż komentować coś, czego się nie czytało, na jakiej podstawie dokonać oceny? Na takiej, jak książek Tokarczuk, których nie przeczytało sto procent nieprzychylnych komentujących?

Negatywny udział w kulturze polega właśnie na takim płytkim krytykowaniu, dawaniu dowodu, iż nie jest się czytelnikiem Lipińskiej, fanem jakieś młodocianej wokalistki, do której słuchaczy i tak dawno przestało się zaliczać, ze względu na wiek. Powodem dumy powinna być lektura chociażby Ōe Kenzaburō albo rzetelne zmierzenie się z pracami naszej noblistki, nawet jeśli nie przypadną one do gustu. Tymczasem oklasków oczekuje się, za nie sięganie po Lipińską. Poszukiwanie sensu komentowania tekstów poświęconych Lipińskiej, wierze w astrologię albo jeszcze jakieś bzdurze jest zadaniem trudnym. O ile samo poszukiwanie przyczyn wiary w praktyki magiczne jest interesujące, tak zabieranie głosu jest kompletną stratą czasu. Tym bardziej, że najczęściej sprowadza się do szyderstwa z omawianej grupy czy twórczości. Im większa „bzdurność” tematu tym większe zaangażowanie komentujących, lajkujących. Oni sami uczą wówczas tak algorytmy, jak redakcję, co należy publikować żeby wywołać reakcję. Cóż, ażeby oddać się lekturze tekstu poświęconego jakiemuś rozsądnemu zagadnieniu, trzeba czasem tylko chcieć, tym bardziej, że dobre treści wręcz pchają się w ręce.

Niemniej w ten sposób twórczość niskiej jakości rozprzestrzenia się dalej. Każdy komentarz, to kamyczek do zasięgów. Pożądaną postawą jest poszczycić się lekturą książek uchodzących za dobre. Można pooglądać prace Hiromix, Hiroshiego Sugimoto czy Tokihiro Sato. Można poczytać Motojirō Kajii albo Abdulrazaka Gurnaha, lecz trzeba wiedzieć o ich istnieniu. Nie ma żadnego problemu w wytykaniu palcami przejawów złego smaku, problem pojawia się gdy trzeba polecić coś dobrego. Pozostaje więc krzyczeć, czego się nie ogląda, oczekiwać poklasku, równocześnie nie oglądając niczego wartościowego. Cała rzesza internautów zawieszona zostaje w swoistym intelektualnym limbo. W najlepszym przypadku pojawiają się polecenia z listy dziesięciu ważnych reżyserów, pisarzy, które szybko można wyszperać w Internecie. Ciężko jednak oczekiwać by polecający wiedział co właściwie poleca.

Nie-oglądanie jest specyficzną formą oglądania. Oglądaniem z obrzydzeniem, w obrębie tekstów analitycznych, by ponieść światu informację o miałkości omawianych treści. Dla internetowego twórcy, publicysty, dużo bardziej lukratywne, bo wymagające mniej wysiłku, jest sprzedawanie odbiorcom treści nijakich, prostych analiz prymitywnych zachowań jako przejawu upadku, często pod przykrywką wytrawnej krytyki, pogłębionej analizy czy refleksji. Część smakoszy, lubuje się w samej krytyce tego typu. Ma wówczas miejsce właśnie nie-oglądanie. Sam materiał z tym czy tym influencerem zostaje wyświetlony miliony razy, ale otoczka jest krytyczna. Zatem jest nie-oglądany i można się tym pochwalić.

Takie podejście daje nieziemską rozkosz. Można wyżywać się na osobach, które w wprost przyznają, że ta czy inna rzecz im się podobała i czuć się z tego tytułu lepiej. Doświadczenie zażenowania, pogardy, wyższości ma w sobie jakiś perwersyjny urok, którego ewidentnie wielu chce doświadczyć, niczym chłosty w trakcie łóżkowych igraszek. Stanowi bez mała perwersyjne doświadczenie. Niestety, w tym kontekście nie jest to doświadczenie budujące. Nie można też zwalić winy na media, system, ustrój, szkolnictwo. Większość partycypujących w orgii złego smaku, robi to z własnej woli. Specyficzne są jedynie potrzeby. Doświadczenie wspomnianego zażenowania, możliwość doznania odrobiny wyższości, porównując się z konsumentami najpośledniejszej jakości dzieł. Winny temu stanowi rzeczy jest silny w ostatnich latach antyintelektualizm. Jako społeczeństwo ciągle jesteśmy na tyle świadomi, by sarkać, że nikt już nie czyta dzieł filozofów, wybitnych pisarzy, ale równocześnie doskonale zdajemy sobie sprawę, że to już nie dla nas. Możemy jedynie rozkoszować się, że nie upadliśmy jeszcze tak nisko, by czytać, oglądać, konsumować treści dopasowane do możliwości każdego chętnego.

Popyt nie wynika z podaży a podaż z popytu. Sążniste analizy Lipińskiej, Miodowych Lat, Świata według Kiepskich czy afer wywołanych przez influencerów, stanowią odpowiedź na zapotrzebowanie na niskiej jakości treści. Dziwnym zbiegiem okoliczności, teksty promujące ich wybryki pod płaszczykiem krytyki, nie starają się proponować wartościowej alternatywy. Czytelnik zaś chłonie te rewelacje czując się coraz lepiej i lepiej. Zachodzi w głowę, jak mogą na świecie żyć ludzie, którzy całe dnie spędzają na śledzeniu zdrad i dramatów, czytaniu Lipińskiej, w końcu sam, nieświadomie, staje się największym fanem.  Stanowią bardzo wyrafinowaną formę promocji smaku złego.

Patronite

Jeśli tekst przypadł Wam do gustu i chcielibyście mi pomóc stworzyć kolejne – zajrzyjcie na mój profil na Patronite. Sztuka i socjologia bez małego wsparcia „same się nie robią” 😉