Gościni

Gościni Marcin Napiórkowski

W Gościni straszy jedynie duch Marcina Napiórkowskiego. Fakt, że duch ten jest ciągle żywy nie robi czytelnikowi specjalnej różnicy.

Przyznam się bez bicia, iż dowiedziawszy się o nowej książce Marcina Napiórkowskiego, poczułem dreszcz emocji. Gdy zaś ujawnił tytuł, jasnym było, że będzie to horror, jednakże dla obrońców tradycyjnej polszczyzny, bowiem rzecz będzie dotyczyła feminatywów. Nie tylko ja wytrzeszczyłem oczy, dowiedziawszy się, iż będzie to książka fabularna.

Polish horror story

Nie ma gorszego zabiegu marketingowego, niż użycie przymiotników polska, polski, polskie, po których pada popularny zachodni tytuł, albo znane nazwisko. Polska Cardi B, to przaśna, wulgarna, lekko prymitywna raperka, której nie da się słuchać. Wiek twórczyni, nie ma tu nic do rzeczy, bowiem młodziutka Belle Sisoski, już teraz jest wybitną multiinstrumentalistką, której utwory brzmią porywająco. Zatem moment w którym Napiórkowski zgodził się, by na okładce jego książki napisać „beskidzkie Stranger Things”, zasiał ziarno trwogi w mym czytelniczym sercu. W trakcie lektury wykiełkowało zeń przerażenie, lecz nie tego rodzaju, jakiego można oczekiwać po horrorze. Każde jednak przerażenie, przekuć można w pewną inspirację. Dlaczego szukamy polskiej Vivian Maier, dlaczego ktoś chce być polskim Newtonem i dlaczego ktoś miałby chcieć stworzyć „beskidzkie Stranger Things”? Winna jest mentalność postkolonialna,  ciągle żywy kompleks Zachodu. Ten, ciągle jest niedoścignionym  wzorcem do naśladowania, dla ludzi z podrzędnego, peryferyjnego kraju. To tam powstaje wszystko co najlepsze, tam szuka się „zastępczego hegemona”. Dobrze jest móc odwołać się do do metropolii. W przypadku Polski, metropolią może być cały, szeroko rozumiany, Zachód. Bardzo często można z resztą usłyszeć, że coś jest tam normą i w naszym nadwiślańskim kraju, również mogłoby być. Nie jest to jednak zwykłe podążanie za wzorcami. Mogłoby się bowiem wydawać, że przecież nie ma nic złego, w rozwoju, naśladowaniu rzeczy wartościowych. Problemem jest odgórne założenie, że sami nie potrafimy ich wytworzyć, nasze elity intelektualne nie są w stanie tychże wzorców wypracować. Szukają schronienia pod parasolem kogoś większego, lepszego, na kogoś można się powołać. Przypadłość ta jest szeroko w Polsce rozpowszechniona. Po dziś dzień, „amerykańscy naukowcy” są wystarczającym argumentem za rzetelnością badań i artykułu. Wystarczy zamieścić dowolny link do anglojęzycznego tekstu, by stał się niezachwianą podporą argumentacji. Odległość źródła bo nader interesująca kwestia. Im bardziej niedostępne źródło, tym lepsze. Kraje nieznane, owianie nimbem tajemnicy, nadają argumentacji wartości. Polacy bywają w USA, ale dla większości Internautów, kraj ten jest równie tajemniczy co amazońska dżungla, z tym, stanowi obiekt westchnień jako zwieńczenie rozwoju cywilizacyjnego. Zatem Napiórkowski napisać musi „beskidzkie Stranger Things”, choć fabuła nie ma nic wspólnego z tym serialem. Mamy do czynienia z produktem inspirowanym Zachodem. Oto polski pisarz deklaruje skąd czerpie wzorce, choć nie koniecznie potraf  wznieść się na identyczne wyżyny. Zawsze za tego typu stwierdzeniami idzie bowiem szyderczość. Polski odpowiednik, to zawsze uboższa, podrobiona wersja, która nijak nie przystaje do oryginału. Dla Polaków taką podróbką były onegdaj produkty chińskie. Nie zdawali sobie sprawy, że ukochane jeansy produkowane są właśnie w Państwie Środka, nie przypłynęły prosto ze szwalni w USA. Polskie firmy nie rzadko przybierały obcobrzmiące, oczywiście zachodnie nazwy, by skusić kupujących. Ma to oczywiście swoje źródło w tej samej tożsamości postkolonialnej. Wzdychamy do metropolii, bowiem czujemy wobec niej kompleks niższości. Czyż to nie fascynujące, że człowiek, który zajmuje się zwalczaniem mitów współczesnych, semiotyk kultury, kulturoznawca, ulega mitowi Zachodu? Wszak, » jak słusznie zauważył kiedyś Umberto Eco, w życiu każdego semiotyka przychodzi moment wyboru «,ulec metropolitalnemu wzorcowi, czy też nie.

Napiórkowski jest poczytnym blogerem, który z powodzeniem zainteresował rzesze czytelników semiotyką kultury. Założony w 2015 roku blog, zgromadził niemal trzydzieści tysięcy obserwujących, co jest pięknym wynikiem. Marcin, stara się, idąc za tytułem zbioru felietonów Leszka Kołakowskiego, wykazać obecność mitu we współczesnym myśleniu. Tenże, jest bowiem ciągle żywy i obecny, choć nie zawsze mogę się z Napiórkowskim zgodzić, bowiem często gęsto, stara się w micie upatrywać wszystkich problemów współczesnych społeczeństw. O tym jednak opowiem na końcu, zacznę od tego, jak bardzo „Gościni”, jest książką złą, lecz z potencjałem.

Gościni

Dzieciaki przedstawione w „Stranger Things”, zostały przedstawione wzorcowo, podobnie jak pozostali bohaterowie. Oznacza to, że postacie napisano i zagrano, z właściwą wiekowi nastoletniemu doza naiwności i rezolutności. Każdy z bohaterów i bohaterek, jest nieco inny, przez co każda postać jest unikatowa. Nawet jeśli ich zachowanie jest dużo bardziej przebojowe niż typowych nastolatków. Mało który dzieciak w tym wieku, walczy z kilkoma agencjami rządowymi, równocześnie stawiając opór istotom z innego wymiaru. Oglądając serial, można w to uwierzyć. Dobra produkcja fantastyczna, cechuje się własną logiką, którą bezpardonowo narzuca czytelnikowi, tak by ten zanurzył się w niej, nie szukając sprzeczności. „Stranger Things” jest właśnie taką produkcją, bowiem w trakcie seansu, widz nie zastanawia się jak prawdopodobnym jest, by gospodyni domowa, dziwak i postarzały policjant poradzili sobie z plutonem żołnierzy radzieckich. Choć oczywiście życie lubi połatać psikusy i zawsze znajdzie się człowiek, który po ucieczce z więzienia, przepłynie Atlantyk na tratwie skleconej z patyczków po lodach. Rzeczą, która jest akurat bardzo prawdziwa, jest włamywanie się do tajnych ośrodków badawczych, tłumacząc się, że zapomniało się hasła, choć głównie w kulturze Stanów Zjednoczonych a nie nakazowo – ukazowej postcarskiej kulturze ZSRR. Niemniej, odbiegam od tematu. Postacie Napiórkowskiego są jego pobożnym wyobrażeniem o tym, jak powinien zachowywać się, mówić, ojciec youtuber.

Przerywając logiczny ciąg wywodu, wrócę do początku. Całość zaczyna się od przedstawienia bohaterów, którzy żyją z prowadzenia kanału podróżniczego. Jest to kanał skierowany do rodzin, które chcą podróżować razem a jego początki są całkowicie przypadkowo. Ot, zapracowany, znudzony życiem ojciec, zapomina o urodzinach syna a co za tym idzie, prezencie, więc wymyśla coś na szybko. Owo coś, zostaje nagrane i opublikowane, po czym przeradza się w dochodowe przedsięwzięcie, na które po pierwszej fali zachwytu, cała rodzina sarka i narzeka. W końcu narzekanie prowadzi do wybuchu gniewu ojca, który wyrzuca niewdzięcznemu synowi, że ciężko haruje na jego dobrobyt. Mamy zatem klasyczny, oklepany jak bokser po pięciu rundach motyw skłóconej rodziny, która przeprowadza się, rusza na wycieczkę, cokolwiek, by wpaść w sidła zła. Owo zło sprawi, że rodzina będzie musiała w jakiś sposób się zjednoczyć, podjąć próbę współpracy by wykaraskać się z tarapatów. Rodzina Jaworskich trafia do miejsca, którego nie ma na mapie, by przeżyć, lub też nie, horror.

Niestety, jedyny horror przeżywa czytelnik, modląc się o metaforyczną śmierć autora. Jedynym bowiem duchem, jaki straszy w tej powieści, jest duch semiotyka kultury, Marcina Napiórkowskiego. Fakt, że duch ten jest ciągle żywy nie robi czytelnikowi specjalnej różnicy. Autor wplata w usta i przemyślenia swych bohaterów bardzo miałkie, nijakie obserwacje, które powodują, że choć jestem niewiele młodszy od autora „Gościni”, to nieraz przewracałem oczami, czując się jakbym znów słuchał trucia babci, na temat szkodliwości gier komputerowych. Wprawdzie Napiórkowski, w dołączonym, również bardzo płytkim, felietonie, tłumaczy, że nie ma negatywnego stosunku do technologii. Rzecz o tyle dziwna, że nie jest złym blogerem a jego wpisy zawsze trzymały wyższy poziom. Mimo to, powielił bardzo wyświechtany motyw. Być może, należało zamieścić ów felieton na początku, by nadać całości pewną ramę interpretacyjną, w przeciwnym razie, wielu może doń nie dotrzeć. Ciężko zliczyć produkcje amerykańskie, w których pojawia się motyw surowego rodzica, gaszącego światło, nakazującego kłaść rączki na kołderkę i narzekającego na telewizję albo gry komputerowe. Współczesny rodzic czternastolatka, sam będzie osobą wychowaną na grach komputerowych i wielu internetowych rodziców przyznaje, że grywa z dzieciakami, bowiem gry są normalną formą wspólnej rozrywki, taką jak rower, spacer czy basen. Sprawia to, że Jaworski wypada anachronicznie. Można by tego typu zachowania, poddać pewnej analizie, dlaczego choć zmieniają się poglądy, wartości, pewne archetypy nadal są powielane. Można to nazwać pewną formą dziedziczenia wzorców. Rodzic powinien narzekać na gry, telewizję albo jakiś inny gadżet technologiczny. Co ciekawe, archetyp ten kupują ludzie, którzy chętnie grywają z własnymi dzieciakami. Możliwe też, że postać taka stanowi formę Innego, bowiem wielu może być przeświadczonych, że inni rodzice, na pewną są staroświeccy a wyrażający myśl, jest nowoczesną, otwartą i postępową osobą. Nie ma zatem utożsamiać się z wykreowaną przez pisarza czy reżysera postacią, ma żywić niechęć. Jeszcze inną odpowiedzią będą doświadczenia z dzieciństwa dowolnego autora. Gdy pojawia się zadanie wykreowania rodzica, trzeba nadać mu jakieś cechy ojcowskie. Sprawia, to, że rodzą się mity, chociażby o czytaniu z latarką pod kołdrą. Dowód na to, że zła ksiązka może być motywacją do przemyśleń.

Marek, ów czternastolatek zachowuje się jak mały Napiórkowski. Ma się wrażenie, że autor stworzył swoje młodociane alter ego, które rzuca cwaniackimi hasełkami, na widok których ponownie ma się ochotę przewrócić oczami. Większość z tych hasełek, pochodzi zapewne z młodości Marcina Starszego. Właściwie każda uwaga na temat technologii, która pada z ustak któregokolwiek bohatera, brzmi jakby autora odmrozili po nieudanym eksperymencie. Niech prastarym bogom będą dzięki, że nikt nie rzucił żadnego tekstu o MTV, bo czytelnik poszedłby w ślady Rudej i zaczął się ciąć. Niemniej postać Marka ma olbrzymi, zmarnowany potencjał. Te, młodzieżowe, z braku lepszego słowa, odzywki są zalążkiem czegoś bardzo dobre, wręcz wyśmienitego. Otóż powieści samoświadomej, ale samoświadomej w bardzo specyficzny sposób. Skoro w każdy micie, kryje się ziarno prawdy, to czy z popkultury nie można czerpać wiedzy na temat Pradawnych Bogów? Wszak jak słusznie zauważa Marek, oczywiście metaforycznie, zawsze jest jakiś indiański cmentarz. Desekracja jego, wiedzie do kary, zemsty, dowolnych zjawisk paranormalnych.

Trzeba otwarcie powiedzieć, że ciekawie z konwencją zabawił się film „Dom w głębi lasu”, w którym grupa dzieciaków, zaczyna dopasowywać się do pewnego, dziwnego schematu. Nastolatkowie w horrorach często wpisują się w pewne stereotypy. Tajemnicza korporacja, której pracownicy wabią, do wspomnianego dom, kolejne ofiary, zakłada, że jest to Dziwka, Atleta, Uczony, Głupiec i Dziewica, choć ta ostatnia nie musi nią być. Trzeba pracować z tym, co się ma. Okazuje się, że Pradawni Bogowie nie odeszli i łakną ofiar. Sama koncepcja, iż pradawne stwory z pogańskich wierzeń żyją wśród nas, była eksploatowana w fantastyce po wielokroć. Niemniej, rytuał musi zostać dopełniony więc czemu nie powierzyć sprawy profesjonalistom. Motyw korporacji prowadzonej przez bóstwo, demona, czy inny nadnaturalny byt, również nie jest nowy, ale zawsze to coś świeższego w świecie horroru. Również koncepcja, iż wszelkiej maści demony i upiory, decydują się korzystać z udogodnień technologicznych, nie jest niczym odkrywczym, bowiem wyśmienicie wykorzystano to w filmie „the Ring”. Zabójcza kaseta VHS, była prawdziwym powiewem świeżości. Choć dziś już nie koniecznie.

Gościni

Napiórkowski ma coś takiego w zasięgu ręki, widać, że jego myśl idzie w dobrą stronę, ale widać też, że toczy ciężki bój pomiędzy fabułą a kolejnym wpisem na blogu. Szkoda, bowiem kilka kroków w stronę „Domu w Głębi Lasu”, dobrze zrobiłoby tej książce. Niestety, zamiast tego robi chwiejny krok w stronę „Mitologii Współczesnej”, przez co wszystkie uwagi, które czynią bohaterowie, nie sprawiają, że czytelnik uśmiecha się pod nosem, po tym jak rozpracowana zostaje kolejna kalka. Skutecznie wywołują natomiast zażenowanie. Napisanie swoistego samoświadomego horroru, byłoby ciekawym zabiegiem. Wszak, dlaczego nie uczynić głównym bohaterem semiotyka kultury, którzy świadom jest wszystkich szablonów i schematów, których doświadczają wszyscy, którym przyszło się mierzyć z pradawnym złem. W kilku miejscach są ku temu zalążki, głównie w cwaniackich wypowiedziach Marka, z tym, że jest to potencjał niewykorzystany. Wielka szkoda, bo była by to jakaś nowość na rynku, może nawet warta ekranizacji.

Niestety jest to zmarnowany potencjał i jestem wdzięczny księgarni za to, że przyjmuje zwroty. W życiu zwróciłem zaledwie dwie książki. Pierwszą był jakiś szmatławiec propagujący prawicowe brednie o gender, a drugą „Gościni”. Książka mogła być ciekawą propozycją, dla fanów „samoświadomych” pozycji, które dzielnie mierzą się ze współczesnymi mitami, nawet w prześmiewczy sposób. Tutaj do wyboru Napiórkowski miał bardzo wiele dróg, z których nie skorzystał. Połącznie prozy fabularnej z drugim dnem, również jest sztuką, która się Napiórkowskiemu nie udała, bowiem ewentualne obserwacje, są bardzo banalne. W dodatku całość kręci się wokół fałszywej tezy, iż uśmiechy najczęściej są na pokaz a prawda zazwyczaj jest dużo bardziej przygnębiająca.

Bu-hu, rozpłacz się.

Czy ktokolwiek dopuszcza możliwość, że sprzedawczyni w sklepie, nawrzuca mu bo ma zły dzień? Wprawdzie skonfliktowana rodzina ze względu na pracę ojca, matki, może obojga, przez co często zaniedbują dzieci to, jak wspomniałem wcześniej, popularny motyw horroru, tak wu Napiórkowskiego, skrywa jakiś przekaz podprogowy. Ponownie, jest to przekaz błahy, popkulturowy, powielany w nieskończoność w mediach. Influencerzy nie zawsze są tak szczęśliwi, na jakich się lansują. Wykładowca na uczelni, którym Napiórkowski jest, nie może lżyć studentów bo żona go nie kocha, fotograf na ślubie, nie może się obrazić a ja nie mogę Wam, czytelnikom nawrzucać, bo paczka z notesem się spóźnia. Bardzo podobnie nie może zachować się prezenter telewizji śniadaniowej, choćby nie wiadomo co się działo. Ma odegrać swoją rolę. Napiórkowski w całości pomija fakt, że w równaniu jest jeszcze jedna zmienna, czyli widz. Ten ostatni oczekuje prawdy, naturalności, autentyczności, ale gdy przychodzi co do czego, ma dostać to, czego naprawdę chce. Publicysta pewnego rodzaju, ma być projekcją spełnienia marzeń. W życiu, nie można sobie pozwolić na wiele rzeczy, więc trzeba podejrzeć tych, którzy mają to, do czego się aspiruje. Czasem potrzeby jest dramat, zwany dramą, by pobudzić krew w żyłach. Wszystko musi zostać podane w odpowiednich proporcjach, w zgodzie z oczekiwaniami widza.

Zakończenie

Felieton wieńczący całość wcale nie pomaga. Napiórkowski chce sam bronić swojej powieści, nadając ramę interpretacyjną i popełnia w niej gafę, za gafą. Do kardynalnych należeć będzie mówienie, o „wirtualnej rzeczywistości”, albo poruszenie problemu szczepień z bardzo powierzchownej, miałkiej perspektywy. Autor nie zauważa, że w Polsce, ludzie przyjmowali niezbędne szczepionki realtywnie chętnie. Nie było większego problemu z teoriami spiskowymi, natomiast większość tych, które krążą w polnecie, to kalka teorii amerykańskich, dokładnie ze Stanów Zjednoczonych. Nie są one jednak w całości, konsekwencją myślenia mitologicznego. Wiele z nich, ma swoje podłoże w braku etyki, kapitalizmie, długiej historii nadużyć. Poczynając od nieetycznych eksperymentów na ludziach, na batalii przeciwko OxyContinowi kończąc. Napiórkowski nie bierze nawet pod uwagę, że za niechęcia do szczepień, stoją dramatyczne wydarzenia. Może i u nas przekształciły się one w swoiste mity, ale mają swoje źródło w gorzkiej prawdzie. Możliwe, że autor wyszedłby lepiej na napisaniu kolejnej książki teoretycznej.

Ostatnie zdanie rewelacyjnie kończy ten zjadliwy tekst, ale obiecałem, że nie będę zjadliwy i tak skrajnie krytyczny. Marek wszak dorośnie i  być może, jak w każdym prawdziwym horrorze, na lata wyprze z pamięci wydarzenia owego pamiętnego lata, by dostrzegłszy coś kątem oka, powrócić do świata mitów, jednak tym razem już w roli kogoś świadomego, że gdzieś za miedzą bies się czai a w ciemniej chacie zmora jest…

Patronite Herbata i Obiektyw

Słuchajcie założyłem sobie konto na Patronite, żeby trochę usprawnić prace nad treściami na blogu. Odrobina czasu i nowych, często rzadkich książek zawsze się przyda. Mój profil znajdziecie pod linkiem Patronite Herbata i Obiektyw