Influencerzy

Influencerzy. Rak Internetu

Można by pomyśleć, że z influencerami oswoiliśmy się już na tyle, że skończą się cyrki i łzy ze strony pań i panów, którym kariera nie wypaliła. Oczywiście wraz z postępem rewolucji walka klas nasila się, więc coraz głupsze pomysły przychodzą na ten świat. Czasem przydałaby się jakaś mentalna antykoncepcja, żeby tyle poronionych idei go nie zalewało.

Świat definicji

Takim skrajnym pomysłem, jest właściwy naszej polskiej mentalności, całkowity zakaz influencerów albo regulacja rynku. Całkowity zakaz influencerów, nie jest nawet zdaniem. które brzmiałoby poprawnie czy logicznie. W pierwszej chwili wydaje się to możliwe do zrealizowania, ale tylko w pierwszej chwili i tylko do momentu, gdy zacznie się myśleć. Ostatni etap najczęściej nie następuje, więc zakaz brzmi sensownie wraz z awanturami o wolność słowa. Wystarczy przez chwilę zastanowić się kim właściwie są influencerzy czy celebryci, by nagle okazało się, że zwolennicy zakazów, nakazów i ukazów, gdyby tylko mogli, zakazaliby działalności Charlesa Dickensa. Poczytny pisarz brytyjski, był bowiem tym, czego jakoby tak nienawidzi współczesny polski internauta, pierwszym celebrytą z krwi i kości.

Odczyty jego, cieszyły się taką popularnością, że przybywały nań nawet osoby nie zainteresowane jego twórczością. Będąc częścią society, wypadało bywać na odczytach prozy autora „Olivera Twista”. Również sam Dickens, bywał zapraszany, by swą osobą uświetnić premiery czy otwarcia. Premiera teatralna, nie daje okazji na zapoznanie się z twórczością Dickensa, ale przecież ów tam był, to musi coś oznaczać. O takiej wizycie poczytnego pisarza, informowały naturalnie wszystkie kolumny towarzyskie. Ludzie to istoty z natury ciekawskie i nie potrafią się zadowolić tylko sobą. Zainteresowanie innymi ludźmi jest wpisane w naszą, naturę i pozwala istnieć społeczeństwu. Tutaj ujawnia się kolejny paradoks myślenia. Gdy ludzie interesują się innymi ludźmi, to wtykają nos w nieswoje sprawy, gdy się nie interesują, sarkają, że upadają więzi międzyludzkie. Zatem Dickens znany był na dwa sposoby. Jako pisarz, oraz jako osoba bywająca, którą należało znać, nawet jeśli nie dotyczył oto jego twórczości. Niemniej, pozyskanie informacji na temat osoby Charlesa Dickensa, zawsze prowadzi do poznania niezłego, może nie wybitnego, ale naprawdę niezłego pisarza, którego książki przetrwały dziesięciolecia. W świecie fotografii, współczesnym celebrytą, znanym z wyśmienitych zdjęć, jest Mario Sorrenti. Zapewne wielu z czytelników miało okazję je oglądać. Sam Sorrenti bywa często zapraszany na pokazy, otwarcia i wernisaże. Jest to element pewnej gry towarzyskiej. Rozpoznawalność artysty, zaczyna wykraczać poza jego związek z wykonanymi przezeń zdjęciami. Dzięki renomie fotografa, stał się bywalcem pokazów, wernisaży i innych wydarzeń kulturalnych czy towarzyskich, na których zaczął wypracowywać nową formę rozpoznawalności. Na tym polega celebrytyzm w swym pierwotnym ujęciu. Oznacza sytuację, w której sława, rozpoznawalność danej osoby, wykracza poza pole jej działalności.

Daniel J. Boorstin w swojej analizie „The Image: A Guide to Pseudo-events in America”, pierwszy raz wspomina o ludziach znanych z tego, że są znani. Ich rozpoznawalność wynika z faktu, że odbiorcy nie odróżniają informacji od parainformacji. Tutaj przytacza proste przykłady, takie jak przecięcie przez burmistrza wstęgi, czego odpowiednikiem będzie przybicie stępki, przez premiera Morawieckiego do fragmentu wiatraka albo innego kawałka złomu. Dla zwolenników macierzystej partii pana Morawieckiego, będzie to wydarzenie wiekopomne, bowiem Polska szykuje się do budowy koreliańskich korwet z serii YT, z których pierwsza zostanie ochrzczona mianem „Orła Millenium”. Dla przeciwników tejże partii, jest to informacja wartościowa o tyle, że są w stanie zrozumieć bezsens przybijania stępki do złomu, ale powyborcza umowa koalicyjna już ich zdecydowanie przerasta i nie potrafią ocenić faktu jej podpisania czy zawartości. Nawet tytuły aspirujące do poważnych i opiniotwórczych, zajmowały się prześmiewczą analizą poczynań premiera, choć można było zająć się ważniejszymi kwestiami. Identyczną  sytuacją była „większość w mniejszości”. Politycy koalicyjnych partii, żartowali, wraz z poważnymi redaktorami, jakim cudem partia mająca 194 posłów w sejmie, mówi iż ma większość, choć pozostałe partie zyskały 248 posłów. Dziennikarze powinni drążyć, męczyć, domagać się przedstawienia informacji na temat pogodzenia programów, światopoglądów, pomysłów na umowę koalicyjną. Nic z tych rzeczy, wszak odbiorcy i tak to nie interesuje. Co innego kilka zdań wyplutych przez podrzędną „katolicką influencerkę” na temat rozwodów, wypowiedź księdza jak przyjmować kolędę, co samo w sobie jest informacją wartościową, dla zainteresowanych jej przyjmowaniem lecz może nie koniecznie tematem medialnym. Nie jest jednak wyłączną winą Onetu, że informacje na temat umowy koalicyjnej cieszą się mniejszym zainteresowaniem niż mądrości dwudziestotrzylatki. Winę ponosi tak Onet, jak jego odbiorcy. Odbiorca oczekuje, że strumień informacji będzie płynął nieprzerwanie i będzie łatwostrawny. Nieprzerwany potok informacji, musi być łatwostrawny.  Jako, że szpaltę trzeba czymś zapchać, to można to zrobić chociażby informacjami o bezsensownych wypowiedziach podrzędnej gaduły z TikToka. Częściowo, media same wpadły w pułapkę ciągłej publikacji, ale też została ona wymuszona przez odbiorców. Strona internetowa, która nie jest aktualizowana dostatecznie często, przestaje być odwiedzana. Z czasem dochodzi do kreowania osób, które nie mają już całkowicie nic do powiedzenia, ale mogą generować kontent. Osoby takie są właśnie celebrytami znanymi z tego, że są znane. Bywają, pokazują się, ubierają, co stanowi powód do generowania treści na temat ich miejsca pobytu, odzieży, wypowiedzi na temat torebki, skandali z ich udziałem. Plotka, odgrywa tu niebagatelną rolę, ale mechanizm ten nie jest tylko brzydkim nawykiem, bowiem ponownie, stanowi element wiążący społeczeństwo. O tym jednak trochę dalej w tekście.

Niezbędne jest też odróżnienie polskiego, od światowego rynku medialnego. Można przyjąć, iż istnieje anglojęzyczna przestrzeń medialna, której podmioty mogą docierać do bardzo szerokich grup odbiorców. Wiele youtubowych kanałów, bez problemu dociera do odbiorców w Stanach, Anglii, Polsce czy Australii. Wszędzie tam, gdzie odbiorcy mogą pochwalić się znajomością angielskiego lub jest to ich język ojczysty. Polska, to bardzo mała przestrzeń medialna, podobnie jak Czechy czy Słowacja. Media zaś istnieją po to, by na nich zarabiać, chyba, że komuś nie zależy na zarobku, wówczas może pozwolić sobie na prowadzenie bardzo kameralnego, wyrafinowanego bloga. Mówię o sobie, gdyby ktoś jeszcze się nie domyślił. Stąd też trzeba znaleźć alternatywne źródło finansowania, w postaci dotacji datków od czytelników. Każdy też podmiot medialny ma prawo do wyboru grupy docelowej, do której adresuje swoje treści. Specyfika polskiego rynku sprawia też, że rzadko wykształcają się medialne osobowości. Pełnią one różnorakie role w przestrzeni medialnej, nie zawsze związane bezpośrednio z prowadzoną przez siebie działalnością. Angielski termin celebrity, jak zostało już powiedziane, oznacza trochę coś innego, niż swojski celebryta.

Istnieją zatem najróżniejsze formy celebrytyzmu, różnych twórców można nazywać influencerami. Najczęściej jednak, są to terminy stosowane pejoratywnie, choć za celebrytę uchodzi tak Mario Sorrenti jak Johnny Depp. W polskiej przestrzeni medialnej, częściej tym mianem określa się Friza czy Wersow. Ta para nie wydaje się szczególnie groźna, ale często wrzucana jest do jednego worka z twórcami czy też dostawcami, treści patologicznych, takich jak upijanie się na wizji, przemoc i znęcanie się nad osobą niepełnosprawną. Nie jest to do końca uczciwy zabieg, choć nikt nie powiedział, że ma być uczciwy, ma być tani. Można przenieść go na pole filmu, literatury, muzyki. Można postulować, by Ćwiek przestał pisać swe wybitne dzieła, ale to raczej nie spowoduje, że jego fani przerzucą się na Jona Fosse. Wrzucenie jednak do tego samego wora, twórczości Ćwieka i książki jawnie antysemickiej, byłoby zagraniem poniżej pasa. Stąd też określenie pisarz, jest równie szerokie co celebryta czy influencer. Zatem celebrytyzm, niekoniecznie jest zjawiskiem jednoznacznie negatywnym. Aktor, fotograf czy pisarz fantasy, nie muszą też zamykać się w swojej niszy na całe życie. Można sławę zdobytą na jednym polu, wykorzystać do przekazania czegoś na innym polu. Często z resztą czytelnicy ciekawi są, co do powiedzenia ma ten czy ów, na tematy nie koniecznie związane z ulubionym typem literatury. Uznany fotograf, może być filozofem, zabierającym głos w kwestiach społecznych, politycznych. Celebrytyzm, wiąże się ze sławą i rozpoznawalnością, a tę można wykorzystać na najróżniejsze sposoby.

Historii łyk

„W przyszłości każdy będzie sławny przez 15 minut”.
Andy Warhol

Mimo tego, świat influencerów czy celebrytów, przedstawia się jednowymiarowo, jako zagrożenie. Tymczasem nic co dzieje się w przestrzeni Internetu, nie należy do zjawisk nowych. Wszystko zaczęło się na długo przez narodzinami pierwszych influencerów i trwać będzie długo, gdy termin ten popadnie w zapomnienie. Opowieść tę można zacząć od „An American Family” z 1971. Był to pierwszy program typu „reality show”, którego odcinki były starannie reżyserowane i w teorii przedstawiały codzienne życie amerykańskiej rodziny, z wyższej klasy średniej. Program był zatem projekcją marzeń ludzi z niższej klasy średniej oraz klas niższych, czymś do czego mogli aspirować, o czym mogli śnić. W Polsce nie było tego typu programów, ale patrząc na datę produkcji, było to rocznikowo dedykowane pokoleniu babć współczesnych Millenialsów. Rodzice tychże kończyli wówczas podstawówkę. Warto jednak dla ścisłości dodać, iż rok 1971, to nadal złoty czas prasy, w tym słynnego „Life”, które niepodzielnie królowało w świecie fotografii prasowej. Zatem Rynek medialny USA nie był jednorodny. Polska była o tyle w dobrej sytuacji, że władze PRL, nie przepadały za plotką i periodykami jej poświęconymi. Stąd też starali się raczej chłopstwo edukować oferując Teatr Telewizji, ale nie oznacza to, że osiągnęli w tej materii jakieś znaczne sukcesy. Dziś nie sposób odróżnić YT od formatów telewizyjnych. Twórcy, którzy zacząć mieli medialną rewolucję koniec końców, na przestrzeni lat, przenieśli wszystkie formaty znane z telewizji do na serwery Google. W większości są to treści rozrywkowe, może niezbyt górnolotne, ale też nie szczególnie szkodliwe. Zatem influencerzy pełnią te same role, co bohaterowie „An American Family„, programu sprzed pięćdziesięciu trzech lat.

Będąc w tym miejscu, należy wtrącić ciekawostkę, iż dopiero w 1968 Yale i Princeton dopuściły kobiety do studiowania. Columbia uczyni to dopiero w  1983. Nawet nie wszyscy mężczyźni byli absolwentami uczelni wyższych, czy szkół średnich. Możliwe, że komuś jeszcze wydaje się, że w tamtejszym wiejskim albo podrzędnym miejskim liceum, kształcono lub wręcz nadal kształci się, intelektualistów. Być może tak, zważywszy, że tamtejsze podmiejskie szkoły publiczne pełne są bogatej dzieciarni mieszkającej w pięciusetmetrowych willach i realizujących ambitne projekty badawcze w ramach zajęć z fizyki i chemii. Względnie dzielna nauczycielka chce ratować dzieciaki z getta swą niezłomną postawą, zmieniając ich nastawienie. Ze szkoły w gettcie za sprawą surowego nauczyciela zawsze wychodzą cytujący Salingera mądrale. Zarówno w Polsce jak Stanach były to de dobre czasy, gdy nie każdy miał maturę, we właściwej dla danego kraju postaci. Dziś często słychać głosy, że nie każdy musi mieć maturę, a co dopiero wykształcenie wyższe i co gorsza, wielu z tego rezygnuje. Osobiście, nie mam pojęcia jak pogodzić te kwestie, czyli zniechęcanie do nauki przy równoczesnym oczekiwaniu, iż niewykształcone rzesze konsumowały będą coraz wyższej jakości treści. Też uważam, że powinniśmy mieć więcej słabo wykształconych ale dobrze wykwalifikowanych pracowników fizycznych. Będą czytać Annie Ernaux na przerwie śniadaniowej w magazynie. Czyż to nie oczywiste?

Już w XVIII i XIX wiecznej prasie, wielką popularnością cieszyły się rubryki towarzyskie. Wszelkie skandale, wielce cieszyły czytelników, więc w 1916 w Nowym Jorku powstał pierwszy magazyn plotkarski, którego właściciel miał liczne kontakty z organami ścigania, głównie w wyniku zniesławienia. Zowało się to „Broadway Brevities and Society Gossip„. Gdyby cofnąć się jeszcze trochę, natrafić można na informacje, iż pomiędzy 1777 a 1783, publicysta nazwiskiem James Boswell miał pod pseudonimem The Hypochondriack w „London Magazine”, poświęcać sporo miejsca komentowaniu najprzeróżniejszych kwestii społecznych, głównie zmyślonych, sensacyjnych i plotkarskich. Można by cofnąć się nawet do roku 1704 roku. Cofnąć medialnie, bowiem plotka, jest tak stara jak mowa. Szybki przeskok do wieku XX. Mniej więcej od lat 30, rozwija się prasa plotkarska z prawdziwego zdarzenia. Pierwszymi, którzy skorzystali z celebrytyzującej siły prasy i fotografii, byli członkowie brytyjskiej rodziny królewskiej, która potrzebowała szybkiego sposobu na odbudowanie swojego wizerunku. Oto zasiadający na wyspiarskim tronie, stali się pierwszymi nowoczesnymi celebrytami. Więcej informacji o prasie brukowej, można znaleźć w tekście poświęconym bańkom informacyjnym. Plotce poświęcono masę papieru, od prac licencjackich aż po doktorskie dysertacje. Plotka towarzyszy człowiekowi od starożytności i jest formą komunikowania, podtrzymywania więzi, wymiany informacji. Szybko przekonano się, że negatywne informacje, budzące emocje są znacznie łatwiejsze w powielaniu niż pozytywne. Naturalnie im straszniejsze tym lepsze, a ma to swoje zastosowanie we wszystkich gałęziach dziennikarstwa.

Plotka bardzo często jest fałszywa albo ma charakter skandaliczny. Przypuszcza się, iż służyła zapewnieniu przestrzegania norm społecznych, obowiązujących w danej grupie. Paść ofiarą plotki, oznaczało zostać wykluczonym ze społeczeństwa. Oskarżenie o zdradę małżeńską, w większości społeczności, stanowiło podstawę wykluczenia. Zasada była bardzo prosta, nie dać się złapać ani dać podstaw do plotek. Stąd też plotka o charakterze pozytywnym, że ktoś udziela się charytatywnie, nie ma żadnego sensu. Musi to być informacja kontrowersyjna, skandaliczna, obrazoburcza. Zważyć należy, że kolejne małżeńskie skandale celebryckie często wywołują wrogość, pomimo zmieniającej się i liberalizującej moralności. Kwestia ta stanowi zagadnienie na tyle szerokie i interesujące, iż nie sposób go teraz rozwinąć. Wystarczy ta niewielka wzmianka, na temat samego mechanizmu.

Ludzie przywiązują się do ludzi, czego dowody znajdujemy wśród influencerów wspomnianej starożytności. Otóż onegdaj byli to gladiatorzy, których walki często gęsto bardziej przypominały przedstawienia, znane dziś jako wrestling amerykański. Fani poszczególnych gladiatorów, mieli tendencję do bijatyk i demolek, zwłaszcza po przegranych swych ulubieńców.  Więcej, gladiatorów, zwłaszcza popularnych, wykorzystywano do promocji wszelkiej maści produktów, poczynając od sukien, przez karczmy i tawerny. Można było przybić ówczesną gwiazdą piątkę, choć nie wiem czy Rzymianie mieli taki zwyczaj, napić się z ulubieńcem wina. Można powiedzieć, że byli oni celebrytami starożytnego świata. Wprawdzie nie posiadali kompetencji krytyków kulinarnych, ale bez większego problemu zachwalali oberże swych sponsorów.

Nie można zatem powiedzieć, że Internet, XXI wiek czy media społecznościowe stworzyły coś nowego. Ich uczestnicy wykorzystują tylko znane już mechanizmy, choć czasem w kreatywny sposób. Wszelkiej maści dramy stały się naturalnym sposobem życia wielu twórców. Oczywiście, na tego typu szajsie żyje też cała masa pismaków. Google! „Influencer drama” poproszę. Z milczącą usłużnością najpopularniejsza wyszukiwarka świata wypluwa szereg wyników. Niezbyt wysoko znajduję tekst portalu Natemat.pl. Zabieram się do lektury. Jestem pod wrażeniem. Gdyby autor postanowił zostać dziennikarzem śledczym albo ekonomicznym, to sumienność relacji zapewniłaby mu Pulitzera. Ironiczne, bowiem Pulitzer miał swój udział w rozwoju plotkarskiego dziennikarstwa, zwanego yellow journalism. 

Influencerzy
Ironic
Pragnienie śledzenia ludzkiego życia, z jego dramatami, jest zatem stare jak cywilizacja. Dlaczego ciekawsze jest rozstanie pary influencerów a nie termodynamika kwantowa? Ah, jakże prosta jest odpowiedź. Bowiem rozstanie, miłość, związki są bliższe doświadczeniu. Jak można się interesować rzeczą o której nic się nie wie? Równocześnie aby zająć się termodynamiką kwantową trzeba mieć w głowie podstawy fizyki, żeby czytać Sartre’a czy Brodskiego, oglądać zdjęcia Larrego Sultana, Deborah Turbeville czy Rinko Kawauchi trzeba widzieć, że istnieją i jeszcze, mieć kapitał kulturowy pozwalający na ich odbiór, tak w sferze, merytorycznej jak estetycznej. Bardzo łatwo winić człowieka, że tego kapitału nie posiada, że nie czyta, ale też pomimo posiadania przez człowieka wolnej woli, musi istnieć jakaś zachęta, motywacja. Wysokiej jakości treści trzeba promować, omawiać, publikować. I tu pojawia się kolejny problem.

Jako społeczność, Internauci, publicyści, wpadli w pewną pułapkę. Doskonale wiedzą co jest złe, niedobre i szkodliwe, lecz nie mają pojęcia co jest dobre. Pretensjonalnym jest przytaczanie „klasyków” w postaci Dostojewskiego czy Bułhakowa. Mają oni ugruntowaną pozycję, której raczej nic nie podważy. Nie wywołają też większego skandalu ani kłótni. Właściwie każdy słyszał o Dostojewskim, wiec polecenie tego pisarza nie stanowi żadnego zagrożenia pomyłką, więc jest to sprytna sztuczka. Kontrowersyjnym jest polecenie prac noblistki, Olgi Tokarczuk czy Houellebecqa, czy autora o którym nikt nie słyszał. Abdulrazaka Gurnaha, który porusza kwestie kolonializmu a sam jest czarnoskóry, skończyć się może awanturą i podważeniem kompetencji piszącego. Nazwiska klasyków stanowią bezpieczną propozycję, ale sprawdzają się tylko w jednej sytuacji, w dodatku bardzo prymitywnej. Otóż wytworzeniu przeczucia, że dziś już takich pisarzy nie ma, że zebrani wokół publicysty są ostoją pamięci o wybitnych twórcach. Cóż komu po nazwisku Ango Sakaguchi, skoro nie wie jak emocjonalnie zareagować na jego pojawienie się. Większość publicystów kocha gniew, ale wymierzony w kogoś Innego. Cóż, najpierw nawet pod płaszczykiem publicystyki popularnonaukowej gromadzi się prymitywnego odbiorcę a potem są problemy. Żeby nad takim tłumem zapanować trzeba kierunkować jego gniew, tam gdzie on sam oczekuje, że zostanie skierowany.

Krytyka influencerów

Krytyka influencerów stanowi nierzadko odrębną kategorię publicystyczną. Przede wszystkim wychodzi z błędnego założenia, prezentują treści nierzadko patologiczne, jako treści reprezentatywne dla całego Internetu oraz całej społeczności opiniotwóczych publicystów. Jest ona równocześnie niczym bagno, z którego niełatwo się wykaraskać. We wszystkich publikacjach, obnażających jakoby mroczne kulisty branży, wymienia się niektórych twórców z imienia i nazwiska, wraz z bardzo dokładnym opisem wszystkich afer, tak wyreżyserowanych jak i nie, które stały się ich udziałem. Medialnie i krytycznie sprawa postawiona jest na głowie. Krytycy, którzy z oczywistych względów, opisują kolejne dramaty, afery i przepychanki, są częścią tego samego aparatu medialnego, co influencerzy. Mogą działać z premedytacją albo na zasadzie pożytecznych idiotów. Bardzo często pierwszymi, którzy donoszą o takich aferach, wcale nie są portale typu Pudelek, lecz RMF, Eska, Radio Zet czy oczywiście Fakt. Są to duże poczytne tytuły, które robią dokładnie to, o czym pisał Daniel J. Boorstin. Temat szybko zostaje podchwycony przez inne podmioty, które musza zawrzeć w tekście frazy kluczowe na potrzeby wyszukiwania. Gdy ludziska zwiedzą się, że ktoś zjadł coś niejadalnego, należy szybko wyszukać frazę i zacząć czytać tekst krytyczny. Co ciekawe, efekt ten nie występuje, gdy ktoś zrobi coś pożytecznego, chociażby karmi głodne psy.

Często też wydarzenia tego typu są rozdmuchiwane do kolosalnych rozmiarów, jak chociażby „deo challange”, polegające na rozpylaniu dezodorantu na skórę z niewielkiej odległości. W ciągu jedenastu miesięcy, od wybuchu rzekomej popularności wyzwania w 2014 roku, stwierdzono zaledwie dwadzieścia trzy przypadki tego typu obrażeń. Faktem jest, iż stwierdzono, iż pewna ilość osób mogła tego próbować, ale skala zjawiska była marginalna, podobnie jak w przypadku jedzenia kapsułek do prania. Media rozdmuchują nieznaczące afery do rangi problemu społecznego, co jest wysoce nieodpowiedzialne. Powodem są naturalnie zasięgi, bowiem każdy chce przedstawić swoją opinię na ten temat. Stanowi to nierzadko element budowania społeczeństwa zagrożeń. Najlepiej zarabia się na dwóch rzeczach, strachu oraz potrzebie poczucia się lepszym tanim kosztem.

Cała pisanina, wymieniająca kolejnych twórców z imienia i nazwiska, ma na celu zwiększenie ich zasięgów, często na zasadzie pożytecznego idioty. Niektórzy publicyści, może i chcą dobrze, ale koniec końców, stają się słupem promującym kolejnych twórców, którzy nie powinni być promowani. Nierzadko też, podmioty krytyczne prawdopodobnie współpracują z influencerami, celem promocji ich produktów. Krytyczny film, może być świetnym nośnikiem reklamy. Jako, że ludzie reagują przede wszystkim na obraz, dopier późnej na dźwięk, to kilkunastominutowy filmik z przeplatającymi się produktami dwojga twórców, może być świetnym sposobem by zakodowały się w pamięci widzów. W dodatku, zmontowany został tak, by kliknięcie w dowolnym miejscu na osi czasu, spowodowało wyświetlenie jednego albo drugiego produktu, współpracującej ze sobą pary. Doskonałym przykładem, jest też afera grzybowa, która przynajmniej jednej influencerce przysporzyła rozpoznawalności. Sprawa jest dość prosta, bowiem większość Internautów wie, że nie należy jeść grzybów niejadalnych. Aspirująca influencerka  zrobiła to celowo, postawiła się w roli głupszej od nich, przez co mogą się na niej wyżyć, choć najczęściej nie bezpośrednio. Zrobią to pod postem krytyka, który w ten sposób podbuduje swoje zasięgi, ale też rozpromuje nieznaną dotąd twórczynię. Zatem, wielu twórców generuje takie treści, które zostaną podchwycone przez inne media czy to naturalnie, czy w ramach płatnej współpracy. Wystąpić też mogą trzy zjawiska, mianowicie bańka informacyjna, efekt lustra weneckiego oraz efekt Alicji.

Każdy chyba zna zasadę działania lustra weneckiego. Otóż jedna strona zachowuje się jak zwykłe lustro a druga jest przeźroczysta. W omawianych publikacjach medialnych, odbiorcy mogą zapuścić żurawia do świata dramatów i skandali influencerów. Równocześnie, teksty pseudo krytyczne, mają na celu tylko i wyłącznie, zaznajomienie odbiorcy z najświeższymi ploteczkami. Oznacza to, że najzagorzalsi wrogowie influencerów, są ich największymi fanami. Zaznajamiają się z ich „wyczynami”, przechodząc na drugą stronę lustra, zatapiając w krainie dziwów. Wszyscy piszą o misji mediów, prasy, ale nikt nie chce brać na siebie tej odpowiedzialności. Stąd też cała masa kanałów typu commentary, wysyp publikacji krytycznych, ale żadna teoria krytyczna nie stworzyła jeszcze żadnego sensownego rozwiązania. Istnieje wielu influencerów, ale łatwiej napisać sążnisty tekst o gwiazdach Fame MMA, niż o Dawidzie Myśliwcu, prezenterze „Naukowego Bełkotu”. Większość nie ma wiedzy, by rzetelnie dyskutować o szczepieniach albo ewolucji krabów. Kwestie społeczne wydają się relatywnie prostsze, przez co więcej osób się za nie zabiera. Koniec końców, fani przeciętnego krytyka, znają nazwiska, aktualne dramaty, zdrady i skandale, dzięki czemu mogą przez chwilę poczuć się lepiej. Natomiast wspomniani twórcy oraz ich fani, nie mogą zajrzeć na drugą stronę, bowiem widzą samych siebie w zwielokrotnionym przekazie. Gdy wystąpi efekt Alicji, pojeni bezwartościową krytyką odbiorcy, zaczną z czasem zaglądać bezpośrednio na kanały znienawidzonych twórców, a to tak naprawdę chodzi. O ich promocję, pomnażanie im odbiorców.

Patronite Herbata i Obiektyw

Słuchajcie założyłem sobie konto na Patronite, żeby trochę usprawnić prace nad treściami na blogu. Odrobina czasu i nowych, często rzadkich książek zawsze się przyda. Mój profil znajdziecie pod linkiem Patronite Herbata i Obiektyw

 

 

 

 

Image by lookstudio on Freepik