Narzekamy, ja także, że żyjemy w swoistych bańkach informacyjnych. Częstokroć winimy za to Facebooka albo inne portale społecznościowe. Zastanówmy się czy bańki informacje nie powstały na długo przed Facebookiem. Internetem. Prasą. Pismem.
Bańki informacyjne
Bańki informacyjne otaczają praktycznie wszystkie dziedziny wiedzy, zainteresowań. Także fotografię. Kręcimy się mniej więcej w jednej puli nazwisk historycznych, bardzo określonej estetyce i tematyce współczesnej. Mimo to, ciężko oczekiwać, że każdy portal fotograficzny będzie pisał o wszystkim. Sobie mogę postawić zarzut, że pomijam pewne formy plastyki, estetyki zdjęć. Szukamy natomiast takich źródeł, które będą nam serwowały to, czego oczekujemy, to co już znamy. Powód jest prosty. Wówczas czujemy się bezpiecznie. Znajdujemy się w znajomym, zrozumiałym otoczeniu. Ciężko zaakceptować, że dobra fotografia może równocześnie mieć kilka oblicz, przy czym nadal równocześnie, jedna fotografia lepszą jest od drugiej. Wolimy sami się zamknąć niż poddawać nasze poglądy i przekonania takiej gimnastyce.
Trochę teorii
Istnieje szereg zjawisk, które pospołu tworzą owe bańki informacyjne.
- Bańka filtrująca odnosi się do warstwy technologicznej. Wszelkiej maści rozwiązań dbających o to, by użytkownik dostawał spersonalizowane, odpowiadające upodobaniom treści
- Echo chambers to dla odmiany zjawisko społeczne. Informacja powraca do nas jak echo, wzmacniając nasze przekonanie. Istotną cechą nie jest zamknięcie na prawdę a silna potrzeba prawdy. Nasza echo komora powoduje jednak uwarunkowanie polegające na odrzucaniu wszystkiego spoza, jako nieprawdy.
- Epistemic bubbles stanowi efekt samodzielnych poszukiwań. Izolujemy się od innych poglądów. Załóżmy, że zainteresowaliśmy się literaturą fantastyczną, prawdopodobnie na własną rękę. Zaczynamy zatem szukać ludzi, grup o takich samych zainteresowaniach, odcinając się od innej literatury, muzyki, poglądów. Efekt ten jest całkowicie nieświadomy.
- Nowoplemiona, grupy powstałe w wyniku wspólnych zainteresowań. Tworzą się bez względu na wiek czy klasę społeczną.
- Post-prawda – epoka albo zjawisko, gdy liczy się nie tyle prawda, czy fakty co racja, przekonania, emocje. Muszę mieć rację, wymyślę fakty.
- Gatekeeping – termin trochę niefortunny, bowiem może kojarzyć się ze „strażnikiem”, niedopuszczającym do wiedzy, informacji. Tymczasem jest trochę na odwrót. Chodzi raczej o „selekcjonera”, bowiem poprzez żadne medium, twórca nie jest w stanie przepuścić wszystkich informacji, które pozyskał. Na przykład Ja, autor tego bloga, selekcjonuję dla Was informacje. Mam ich bardzo wiele, ale muszę wybrać. W tym, odrzucić te które są sprzeczne z moim światopoglądem, przekonaniami. Nie napiszę o fotografie ślubnym, bo to bez sensu. Mogę napisać o fotoreporterze albo fotografie konceptualnym. Bez owego „gatekeepingu” blog musiałby zamienić się w kompletny śmietnik bowiem usiałbym opublikować każdy strzęp informacji, napisać o każdym nawet najgorszym fotografie.
Definicje te są wobec siebie trochę konkurencyjne, więc jeśli traficie na inne? Żaden problem. Przyjąłem te, gdyż bardzo ładnie się uzupełniają. Mamy warstwę technologiczną, społeczną i indywidualną. Efektem wszystkich tych zjawisk, mechanizmów jest potwierdzenie. Czyli efekt potwierdzenia, znany z angielska jako confirmation bias. Więcej mechanizmów opisałem w tekście, czy fakty zmieniają nasz światopogląd? Bańka informacyjna pojawia się wówczas, gdy przestajemy aktywnie szukać informacji, albo zadowalamy się informacjami z relatywnie niewielu źródeł, które bardzo wspierają nasz światopogląd. Chodzi o zapewnienie sobie komfortu informacyjnego. Ogólnie chodzi o zapobiegnięcie konieczności konfrontacji tego co wiemy, w co wierzymy z czymś sprzecznym.
Trzeba jednak zauważyć i przyznać, że bańka bańce jakościowo nierówna. Nowoplemię zorganizowane wokół twórczości Olgi Tokarczuk czy prac wybitnego wakcynologa stworzy bańkę zdecydowanie lepszą niż bańka plemienia Znanego Znachora zalecającego doodbytnicze wlewy z witaminy C. Problematyczne jest zamykanie się w nich pod kluczem i importowanie treści tylko celem ich wyśmiana. Istne nowoplemiona. Nie chcemy się nawzajem rozumieć. Nie ukrywam, że niekiedy nawet zrozumienie ukrytych motywacji wyklucza jakąkolwiek dyskusję a dyskusja i chęci to jedyne narzędzia pozwalające opuścić banieczki. Parafrazując Susan Sontag, ludzie to stado baranów. Decydują się na jedną opinię o zjawisku i powtarzają, najczęściej nawet dzieła nie znając. Obracając się w grupie X, opinia będzie niczym echo powracała do naszych uszu.
Strefa komfortu
Ah! Wspaniały coachingowy termin. Strefa komfortu. Mamy ubaw z tych wszystkich motywacyjnych mówców i kołczów, którzy każą nam opuszczać strefę komfortu celem osiągnięcia czegoś. Kołczing powstał jako odpowiedź na naturalną ludzką cechę jaką jest dążenie do bezpieczeństwa. Szefostwo wielkich korporacji w swym niezaspokojonym apetycie na pachnące zielone dolary potrzebowało jakiejś intelektualnej kokainy, która swoją drogą po dziś dzień idzie w parze z tą prawdziwą, ale to inna sprawa. Człowiek naturalnie dąży bowiem do tego żeby było mu mówiąc oględnie, dobrze. Wygodnie, ciepło, przyjemnie, komfortowo. Nikt nie chce podejmować notorycznego ryzyka. Decydując się na pewne świadome ryzyko człowiek ma przeważnie tylko jeden cel jakim jest osiągnięcie komfortu, stabilizacji. Nie da się żyć w notorycznym stresie. Są wprawdzie jednostki potrzebujące wrażeń i ryzyka. Inaczej kto uprawiałby sporty ekstremalne, ale zważmy, że sporty takie stały się popularniejsze wraz ze zmniejszeniem codziennych zagrożeń. Niektórzy tak mają. Ludzie są różni. Zdecydowana jednak większość przedstawicieli naszego gatunku preferuje komfort.
Strefa komfortu pojawiająca się w kołczingowych wykładach, jest zatem jak najbardziej naturalnym zjawiskiem a całe to wychodzenie z niej miało zapewnić to co znamy jako wyścig szczurów. Stanowi to zaprzeczenie naturalnych procesów zachodzących w naszych głowach. I co jest bardzo zabawne, przeciwnicy coachingu każą mi koachingowo opuszczać strefę komfortu. Tymczasem można śmiało założyć, że bańki informacyjne powstały na długo przed wynalezieniem mediów społecznościowych. Zacznijmy od grup i wałkowanych do porzygu mechanizmów, które nimi rządzą. Jedną z naturalnych cech człowieka jest tworzenie grup. Kochamy grupy, kochamy być w grupie. I nie ważne czy grupa zaczyna się od dwóch, czy od trzech osób. Nie lubimy, no przeważnie, być sami. Aby grupa mogła przetrwać, potrzebny jest jakiś wspólny mianownik. Gdyby każdy w grupie miał biegunowo różne poglądy od pozostałych, to grupa mogłaby się bardzo łatwo rozpaść. Pod uwagę bierzemy wiele elementów, nie tylko poglądy. Będąc fanem alkoholowych melanży ciężko stworzyć grupę z dbającymi o każdą kalorię kulturystami, którzy życie spędzają na siłowni a Nowy Rok oblewają proteinowym shakiem. Trzymamy się zatem z osobami, które są do nas podobne, albo przyjmujemy poglądy grupy za własne, aby nie zostać odrzuconymi. Są oczywiście osoby, które są w grupie ale nie są w grupie, nazywa się je satelitami. Krążą wokół, często pełnią istotne funkcje w ale w jakiś sposób są od grupy odległe. Metafora satelity wcale nie jest taka zła, bo często pełnią rolę, funkcję komunikacyjną między różnymi grupami.
Bańki informacyjne swój zalążek mają w naszej naturze, co dokładniej opisałem w tekście Czy fakty zmieniają nasz światopogląd? W telegraficznym zaś skrócie, grupa jest najważniejsza ważniejsza nawet od prawdy, łatwiej znajdujemy luki w rozumowaniu grupy przeciwnej, przeceniamy własną wiedzę, jesteśmy emocjonalni, nie potrafimy odróżnić własnej wiedzy i jej zrozumienia od “grupy”, nikt nie lubi nie mieć racji, sprzeczne informacje wywołują wałkowane tutaj miliard razy zjawisko dysonansu poznawczego, zatem odrzucamy te niezgodne z naszym stanem wiedzy albo zachowaniem, a mimo to potrafimy podtrzymywać sprzeczne wierzenia zwyczajnie je ignorując. Pełnią też rolę ochronną, bowiem nie zawsze można sprawę rozważyć w kwestii prawdy czy fałszu. Rodzicielstwo nie podpada pod żadną z tych kategorii, niemniej rodzice i bezdzietni lubią gromadzić się tam, gdzie wspierany jest ich światopogląd. Stąd rodzice dobrze czują się w otoczeniu innych rodziców, na stronach parentingowych, bezdzietni single wolą swoje towarzystwo i strony antynatalistyczne. Konsekwencja przekonania przez antynatalistę znajomej pary z dzieckiem będzie dość interesująca. Rodzicielstwo wymaga zaangażowania, utwierdzenia w swojej decyzji więc lepiej nie szukać alternatywnych dróg życia po podejściu decyzji a utwierdzać się w słuszności. Identycznie rzecz może się mieć z treningiem. Zostać przekonanym, że szkoda było czasu na wyrzeczenia, można było pić piwko, bawić się bez opamiętania, jeść co popadnie może mieć nieprzyjemne skutki dla psychiki. Nie oznacza to, że ludzie nie zmieniają poglądów. Często to robią, ale rzadko w wyniku bezpośredniego ataku ze strony przeciwnej albo chociaż innej grupy. Bezpośredni atak zawsze zakończy się fiaskiem i utwierdzeniem w swoich poglądach.
Bańki powstają zatem z kilku przyczyn. Potrzeby przynależności, wówczas następuje internalizacja poglądów. Znalezienia społecznego dowodu słuszności już podjętych decyzji, posiadanych informacji. Czasem, jednostka wnika w nie przypadkowo. Tutaj przykładem mogą być kwestie ekonomiczne. Analizując poglądy zwolenników rozwiązań społecznych, rzec można socjalistycznych czy wolnorynkowych nie sposób powiedzieć skąd te poglądy zaczerpnęli. Po prostu powtarzają jakieś frazesy byle powtarzać, bo inni też powtarzają. Ponownie, ujawnia się grupotwórczy charakter baniek informacyjnych.
Prasa brukowa
Media społecznościowe obwinia się czasem o spadek jakości dziennikarstwa czy publicystyki w ogóle. Gdy popatrzymy na prasę, media, sprzed powstania Internetu zobaczymy, że często zwłaszcza w kwestiach politycznych redakcje obierały pewne linie programowe. Niekiedy była to rola krytyczna wobec każdego znajdującego się u władzy albo pretendującego do jej objęcia. Nie przeszkadzało to w istnieniu bardzo stronniczych tytułów, których redakcje zajmowały się agitacją i negowaniem posunięć przeciwnika. Takim przykładem będą czasopisma antykapitalistyczne, lewicowe, prorobotnicze. Zorientowane bardziej powiedzmy socjalistycznie nie były skłonne dowodzić, że mechanizmy wolnorynkowe czy kapitalistyczne są dla kogokolwiek a zwłaszcza dla czytelników korzystne. Przy czym w przeszłości skutki bywały jeszcze gorsze niż obecnie. Polityka jest jednym z takich konfliktogennych obszarów. Prawicowiec całą wiedzą o lewicy czerpie z prawicowych materiałów i odwrotnie. XIX wiek to także okres rozwoju albo krystalizacji wielkich ideologii, co w połączeniu z rozwojem prasy już wtedy skutkowało polaryzacją społeczną.
Rozwój prasy zaczyna się już w XVII wieku, jednak prawdziwa masowość przypada na wiek XIX. Media, masowość, powszechność, zaczynają się rozwijać właśnie w tym stuleciu. Wydawcy bardzo szybko połapali się, że ludzie chętniej będą sięgać po treści kontrowersyjne, nawet nieprawdziwe, byle dały im podstawę do plotek. Pierwszym, który sięgnął po krzykliwe, sensacyjne nagłówki był Benjamin Day, wydawca nowojorskiego „the Sun”, ukazującego się od 1833 roku. Z tym że jego działanie było dobrze uzasadnione. Działał w interesie klasy robotniczej, dostarczając informacji w formie łatwej do przełknięcia, osobie pracującej dwanaście godzin na dobę, bez sensownego wykształcenia. Najczęściej wiadomości związane były z codziennym życiem robotnika oraz ewentualnymi działaniami mającymi jakoś je poprawić. Po cóż publikować publikować pogłębione analizy ciężkiego życia fabrykanta, który nie wie co z pieniędzmi zrobić, wysyła dzieci na Sorbonę podczas gdy robotnik wysyła dzieci do pracy w kopalni, gdzie być może zemrą na pylicę? Rozbieżność interesów obu grup była zbyt duża, by można było „wyjść z bańki”. Zatem bańki informacyjne bywają skutkiem sytuacji społecznoekonomicznej albo przemian. Ścianki ich są tym grubsze, im większy jest podział społeczeństwa. Gdy zaś przy podziałach jesteśmy, nie wszystkie podziały są skutkiem działania owych baniek. W sytuacji gdy jedna strona domaga się prawa do zawierania związków partnerskich a druga penalizacji orientacji seksualnej, ciężko mówić o „wychodzeniu z bańki”, żeby zapoznać się z postulatami drugiej stony. Homoseksualista ma się dać przekonać, że powinien iść siedzieć za własną orientację? Wówczas jedyną interesującą kwestią jest analiza socjologiczna i psychologiczna powodów takiej wrogości. W sytuacji ekonomicznej również ciężko będzie zrzucić winę na bańki. Do sytuacji żałosnych wynagrodzeń doprowadziła niechęć prekariatu do zrozumienia szefostwa w wyniku zamknięcia w bańce informacyjnej?
Współczesne newsy, czyli krótkie wiadomości bez pogłębionej analizy mają swoje korzenie właśnie w gazetach określanych mianem jednocentówek. Dzięki poczytności cena mogła spaść z pięciu do jednego centa a to za sprawą reklam. Istniały wcześniej rubryki towarzyskie, plotkarskie ale „the Sun” złych intencji zapoczątkował nową erę. Pod identycznym tytułem zaczął się w 1969 roku, na terenie Wielkiej Brytanii ukazywać tabloid, który otwarcie promował plotki, czasem kłamstwa i korzystał przy tym z krzykliwych i chwytliwych nagłówków. Im dalej w las tym mniejsze zainteresowanie wiarygodnością źródeł, byle sprzedaż się zgadzała. Tytułem, który lubił żerować na skandalu, seksie, był „New York World”, wydawany przez człowieka, który pośmiertnie ufundował nagrodę za wybitne osiągnięcia dziennikarskie, Josepha Pulitzera. Ciekawostką jest, że prasowa wojenka z Williamem Hearstem i jego „New York Journal”, stworzyła termin yellow press, będący amerykańskim odpowiednikiem prasy brukowej albo brytyjskich tabloidów.
Równolegle istniała i nadal istnieje zupełnie inna forma dziennikarstwa, która nie musi równać w dół. Wydawcom zależy na sprzedaży bo inaczej ciężko by było się na rynku utrzymać, ale w pewien segment prasy wymuszał i wymusza wzajemne utrzymanie poziomu. Rynek dziś jest niesamowicie nasycony, zwłaszcza polski. Największą też popularnością cieszą się przeważnie tytuły zajmujące się bieżącą polityką, bo ta dotyczy znacznej części społeczeństwa a równocześnie tekst musi być zrozumiały dla każdego. Sprawa ma się trochę inaczej z prasą chociażby anglojęzyczną, która może znaleźć odbiorców właściwie wszędzie a zatem ilość osób zdolnych przeczytać tekst bardziej złożony zdecydowanie rośnie. Nie jest zatem jakoś bardzo dziwnym, że znaczna część publicystów społecznych, ekonomicznych czy politycznych wykorzystuje granie na emocjach, które wymyślono w chwili powstania polityki. Wiara, że kiedyś było inaczej jest naiwną, złudzeniem że kiedyś było lepiej a pewne zjawiska nie istniały. Bzdura. Łatwiej atakować i wzbudzać emocje niż podawać sensowne, wyważone argumenty. Stąd też trzonem niektórych redakcji, jest grupka mentalnych gówniarzy – jak się okazuje w moim wieku, ała boli – która wprawdzie nie bardzo potrafi poszperać w źródłach za to świetnie wywołuje gównoburze w komentarzach i patrzy jak czytelnicy zagryzają się nawzajem. Brrrr.
W sposób niezwykle wyraźny przybrało na sile zjawisko taniej prześmiewczości, które dodatkowo tworzy owe bańki. Zdecydowanie więcej uwagi otrzymują prześmiewczy publicyści, którzy mieszają z błotem mieszkańców innych banieczek. Piszą wprawdzie żeby je opuszczać, ale swoimi własnymi działaniami starają się je za wszelką cenę podtrzymać. Ich celem jest raczej wykazanie głupoty przeciwnika, co stanowi miłe połechtanie ego odbiorców naszego komedianta. Otóż należą oni do elitarnego grona Wyznawców Prawdy i Nauki. Gdy ktoś próbuje tej sztuki dokonać, to jest sensownie argumentować za i przeciw, nie może liczyć na tak wielką publikę jak wspomniany śmieszek. Teoretyka spiskowego, fana ukrytych terapii czy innych takich, należy wprzódy spróbować zrozumieć. Niestety, wszyscy lubimy mieć wroga, kogoś głupszego, gorszego od siebie. Wypromowanie postawy alternatywnej, gdzie powodem do dumny jest chęć zrozumienia, co nie znaczy tolerancji, bo nie każdego można tolerować, jest bardzo trudne i nieefektywne. Jaki mechanizm wówczas powstaje? Publicysta grzmi górnolotnie, równocześnie schlebiając najniższym gustom swych czytelników byle ci nagradzali go unosząc kciuki w cesarskim geście.
Wszystko to, nie jest powodem zaniku dobrej publicystyki. Ona się najzwyczajniej rozpierzchła, przyczyniając do powstania dużej ilości chociażby blogów czy portali tematycznych. Wadą takiego rozwiązania jest właśnie tworzenie się owych baniek oraz często znacznie mniejsza poczytność w stosunku do pozornie multitematycznej ale agresywnej konkurencji. Przy czym nawet dobra publicystyka, a czego sobie nie zdefiniowaliśmy na początku powoduje te same problemy. Od wprawnego manipulowania prasą może zależeć zaangażowanie i zwycięstwo w wojnie wybór albo podanie się prezydenta do dymisji. Mówiąc o wyborze nie mam na myśli Trumpa. Pierwsze badania nad siła odziaływania mass mediów zaczęły się wprawdzie dopiero na początku XX wieku w okolicach 1930 roku, ale istnieje też coś takiego jak doświadczenie, które pozwala mniej lub bardziej świadomie wykorzystywać pewne mechanizmy, choć nie zostały jeszcze naukowo opisane. Badania zaś prowadzone są po dziś dzień, czyli od prawie stu lat, ale uwaga tak zwanej opinii publicznej nagle zaskoczyła jak silnik diesla na mrozie i zwróciła na media uwagę. Z Facebookiem jest trochę inna sprawa.
Tutaj przechodzimy do zjawiska post prawdy. Claude Lévi-Strauss zauważył kiedyś, że powszechna nauka czytania to kolejne narzędzi do manipulowania społeczeństwem, sprawowani nad nim kontroli. Możemy się z takim tokiem myślenia zgodzić. Każdy kto potrafi czytać, ma dostęp do informacji. Informację tworzy jednak ten, kto ma jakąś władzę, możliwości techniczne. Dziś niemal każdy może tworzyć, pytanie czy ma ku temu predyspozycje. Jako, że prawda przestaje mieć znaczenie a liczy się racja, dopuścimy się każdego szwindlu byle osiągnąć zamierzone cele. Myślicie, że władza nie manipulowała prasą przed wynalezieniem mediów społecznościowych? Pomyślcie jeszcze raz.
Manipulacja owa doprowadziła do sytuacji, gdy zbyt często przyłapywano kogoś na kłamstwie. Efektem jest notoryczna próba dostrzeżenia drugiego dna. Chyba William Davies, publicysta the Guardian zauważa, że czytelnik odbiorca, domaga się obiektywizmu na poziomie przekraczającym czyjekolwiek możliwości. Tym bardziej, że odbiorca może łączyć, ze sobą wydarzenia nie mające na siebie bezpośredniego wpływu a publicysta nie jest technicznie w stanie uwzględnić wszystkiego. Weźmy ten tekst. Nie ma takiej możliwości bym zawarł wszystkie punkty widzenia. Nie ma możliwości by nawet najambitniejszy portal internetowy przedstawił wszystkie wiadomości ze świata. Nie ma możliwości by je przeczytać i przeanalizować. Im bardziej zaś najrzetelniejsze badania będą odbiegać od poglądów czytelnika, tym bardziej będzie zarzucał brak obiektywizmu. Nie ma ani jednego badania, które wykazywałoby pozytywne skutki wbijania sobie gwoździa w czoło. Mimo to zwolennicy wbijania sobie gwoździa w czoło będą uważali, że publikacja jest nieobiektywna. Od prezentowania suchych danych jest statystyka, wszystko inne to kwestia interpretacji. Nie licząc wbijania sobie gwoździa w czoło.
Strefa okjeków
Nastaje dwudziesty wiek. Prasa brukowa przenosi się do Internetu a czytelnicy podążają za nią. Rodzi się Facebook, prasa brukowa zaczyna wykorzystywać jego rosnącą popularność by dotrzeć do swoich czytelników a dzięki nim do kolejnych. Facebook nie tworzy żadnych treści za to niecnie wykorzystuje nasze dążenie do komfortu. Wielce zmyślne algorytmy dbają byśmy dostawali informacje mniej więcej dotyczące tego co nas interesuje. Wystarczy, że poświęcisz więcej uwagi sztuce aby zaraz na wierzch wypłynęły wieści z innych stron jej poświęconych. Kliknij nieopatrznie w link udostępniony przez tę czy inną redakcję i zaraz zostajesz zalany podobnymi treściami, z puli tego co lubisz, śledzisz a czasem nawet i nie, ale ktoś ze znajomych coś polubił czy skomentował a to już dory pomysł by wyświetlić potencjalnie interesujący Cię post. Równocześnie priorytet otrzymują te materiały, które wywołują emocje, zwłaszcza negatywne. Dla podniesienia ciśnienia tętniczego podsuwają coś, co chętnie skomentujesz, wylejesz złość. Bardzo sprytne. Ostatnio miałem okazję wnikliwiej przetestować ten mechanizm, gdy FB podsunął mój tekst o dostępie do broni masie osób, która wcześniej mojej strony nie śledziła. Najgorsze jest to, że przeczytali może jedną szóstą? Dziękuję za taką pomoc. Nie potrzebuję czytelników, którzy nie potrafią czytać.
Facebook wykorzystuje nasze własne, naturalne potrzeby. Można pokusić się o określenie tego mianem pewnej socjotechniki, bo pieniądz płynie do Zuckerberga gdy gapimy się w ekrany a żebyśmy gapili się ekrany trzeba nas mamić, przyciągać, prowokować i łechtać, żonglując informacjami. Nie odbywa się to bez udziału pismaków wszelkiej maści, którzy jak już ustaliliśmy od dawna korzystają z tej samej metody. Wychodzi na to, że i ja się do nich zaliczam. Wyszło mi tym tekstem prawdziwe archiwum shitstormowego światła, z oskarżeniem o brak obiektywizmu. Na FB nie są publikowane również wszystkie materiały stworzone przez dowolną redakcję. Jednoosobowy blog może sobie na to pozwolić. Co gdy redakcja składa się z kilkudziesięciu osób i każde z nich produkuje dziennie jeden dłuższy tekst i masę newsów? Każda redakcja ma też swoją politykę co do zamieszczanych na Facebooku treści. Duże portale informacyjne lubią podgrzewać emocje swoich fanów, straszyć ich ilością covidowych zgonów albo wyśmiewać nielubianych polityków.
Facebookowy szał przypominał ten z początków ery Google. Liczyło się wysokie miejsce w wynikach wyszukiwania. Kasa płynęła do specjalistów od SEO i wszyscy prześcigali się w dawaniu rad, jak wskoczyć na podium. Jedną z takich rad, chociażby dla blogerów i publicystów, jest aby wykorzystywać narzędzia, które analizują o co ludzie pytają a następnie pisać dokładnie na te tematy. Efektem są publikacje dotyczące może pięciu tematów na krzyż. W przypadku FB sztuka polega na nadawaniu takich nagłówków, które wywołają awanturę w komentarzach, bowiem od 70% użytkowników komentuje na podstawie nagłówka. Czy to aparat robi zdjęcia, co bardziej się liczy w zawodzie fotografa aparat czy umiejętności? I tak od dwudziestu lat. Problem dotyczy zwłaszcza tych, którym zależy na lokowaniu produktów, tekstach sponsorowanych. Oni muszą móc pochwalić się ilością komentarzy, wejść i takich tam. Starają się za wszelką cenę utrzymać czytelnika. Zatem Facebook i jego twórcy nie zasiadają samotnie na ławie oskarżonych. Współwinni są twórcy treści.
Niestety wyjście z tej bańki jest bardzo, bardzo trudne, gdyż jej zalążki wnieśliśmy z chwilą zarejestrowaniem się na FB. Początkowe założenia portalu bardzo szybko ewoluowały do bardziej sensownych. Otóż ludzie tworzą społeczności wokół wszystkiego ale lubią mieć jakiś wyrazisty trzon. Mniejsza czy jest to zespół muzyczny czy aktor. Efektem są strony marek czy znanych osób, które tak dobrze znacie. Strony nie ludzi. Ludzi też. Wiecie o co mi chodzi. Będąc fanem określonego gatunku muzyki, gdy ukochane zespoły zaczęły zakładać strony, zaczyna się je śledzić. Muzyka. Mogło się zatem zdarzyć, że w ramach propozycji fb zaprezentował coś z innego gatunku. Jednakże to wasze zainteresowanie uczy algorytmy, czego nie podsuwać. Trafił się przegląd muzyków jazzowych? Eee nie, nuda. Choć już inny zespół, polajkowany prze kolegę mógł przypaść do gustu. Zatem na podstawie reakcji fb przestał podsyłać zespoły jazzowe, nawet gdy ktoś z kolegów wszedł z nimi w jakąś interakcję. Na jaką cholerę podsyłać fanowi metalu wywody Tomasa Khuna? Trzeba też zauważyć, że ludzie przeważnie otaczają się ludźmi podobnymi do nich samych.
Nie dobrze pozwalać mieszkać w wiosce komuś kto może rozgniewać bogów, duchy przodków, wściekłego tanuki, cokolwiek.
Od dawna znane jest zjawisko egoizmu konwersacyjnego. Sprowadza się ono do gadania sobie. Każdy tego doświadczył, gdy nowo poznana osoba albo osoby gadają tylko o sobie wedle schematu AJA. Schemat ten sprowadza się do „a ja to, a ja tamto”. I robi to większość z nas. Chyba najgorzej jest, gdy trzeba rozmawiać z kilkorgiem nowych osób. Nabierają wtedy dziwnej maniery mówienia o rzeczkach, których będąc nowym w grupie nie sposób zrozumieć. Ma to na celu próbę powstrzymania intruza, próbę narzucenia dominacji. Ten kto mówi, narzuce temat, dominuje. Każda grupa, każde nowoplemię domaga się bycia zrozumianym ale nie ma najmniejszej ochoty zrozumieć pozostałych. Tożsamość plemienna jest w nich bardzo silna, z uwzględnieniem podziału na prawdziwych ludzi i ludzi, względnie Innych i Obcych. Chętnie też mówi się o sobie, swoich przekonaniach, poglądach, preferencjach, praktycznie nie odnosząc do słów rozmówcy. Media społecznościowe tylko to uwypukliły. Sztuka konwersacji, dyskusji, dlatego jest sztuką, iż może być uprawiana przez nielicznych. Tutaj jednak muszę wspomnieć, że doszło do skrajnego absurdu. Czasem nikt już nawet nie próbuje przekonać drugiej strony do swoich racji. Strony w histerycznych atakach domagają się by przeciwnik oddał się wnikliwej analizie i sam siebie przekonał. Rodzi to poczucie, że dyskusja zarezerwowana jest dla wąskiej, wyselekcjonowanej grupy. Dla pozostałych jest socjotechnika. Mam sobie sam poszukać badań o korzyściach płynących z posiadania broni palnej. Sam. Następnie mam się przekonać. Sam. I przyłączyć. Absurd. Czysty absurd. Ostatnio doszedłem do wniosku, że to właściwie ataki histerii. Gorszym jest już tylko podważenie prawd objawionych, dogmatów danej bańki. Osobnik taki musi zostać natychmiast usunięty gdyż zagraża integralności grupy. Plemienia. Czyli słynna cancel culture. Wystarczy jedna nieuważana uwaga by nastąpiła konieczność spakowania manatek i udania się na pustkowie. Ten mechanizm sprawia, że ciężko być chociażby patriotą weganinem. Czyli wszystko się zgadza. Nie dobrze pozwalać mieszkać w wiosce komuś kto może rozgniewać bogów, duchy przodków, wściekłego tanuki, cokolwiek.
Poziom wejścia
Każdy z nas na FB wszedł z innego pułapu. Właściwie zaczął korzystać z Internetu z innego pułapu, podobnie jak z biblioteki. Jeden z wykształceniem wyższym, drugi z wykształceniem średnim a trzeci pił przez całe gimnazjum. Zatem strony internetowe, które śledził przed rejestracją i które polubił nasz magister gdy tylko stworzyły swój profil były zupełnie inne, niże te które polubili pozostali użytkownicy. Przykład modelowy, jak to bywa sami wiecie, ale oddaje to sytuację. Choć oczami wyobraźni już widzę te dziwne komentarze, które się czasem trafiają, że ten ze średnim mógł być bardziej wytrwały, że mieć liczne zainteresowania. Coaching odpada. Teoretycznie Internet pozwala nam na wybór ale wyborów dokonujemy na podstawie wcześniejszych doświadczeń. Zatem osoba, która wcześniej oglądała całymi dniami TVP sięgnie w Internecie po bardzo podobne treści i to mniej więcej przekaże kolejnemu pokoleniu. Skąd ma wiedzieć, że może znaleźć coś innego skoro dodatkowo ktoś myśli za mnie? Powiecie, że teraz z Internetu korzysta się od dziecka. Tak, ale wyszukiwane treści zależą od sposobu w jaki dana osoba się rozwija. W ramach ciekawostki dodam, że dostęp do wielu rodzajów elektroniki nie jest wskazany dla najmłodszych. Okazuje się, że negatywnie wpływa na rozwój, czas skupienia. Póki co wszystkie zachwyty nad dynamicznym, wielozadaniowym pokoleniem to pobożne życzenie działów HR a nie diagnoza psychospoczłena. Skoro już pokusiłem się o dygresję, to jest to niesamowicie smutne, że analizujemy ludzi tylko pod kątem przydatności na rynku pracy. Kształcimy, kształtujemy idealnych pracowników a nie istoty ludzkie. Koniec dygresji. Nie jest zatem tak, że ten czy inny portal sprawił, że ludzie nienawidzą tej czy inne grupy społecznej. Taki antysemityzm można wywołać bez ich użycia a czasem ludzie po prostu go potrzebują więc go szukają. Człowiek, to istota która nie jest tylko sumą prostych procesów. Niestety działa to w obie strony. Zatem nie do końca możemy zrzucać winę na otoczenie. Czyli musimy przyznać, że jednak każdy swój rozum ma i powinien chcieć opuścić strefę komfortu i zacząć się rozwijać samodzielnie oraz musimy pogodzić się z faktem, że część ludzi jest nienawistną, prymitywną bandą na własne życzenie. Szukać, uczyć się. No kołczing. Normalnie kołczing. Chęć mierzenia się z zagadnieniami trudnymi jest umiejętnością wymagającą takiego samego treningu jak każda inna.
Największą niestety bolączką każdego twórcy jest konieczność utrzymania poziomu. Strona popularnonaukowa nie może z nagle ni z tego ni z owego wskoczyć poziom wyżej. Tym bardziej jest się ograniczonym im bardziej dane medium udaje się zmonetyzować. Trzeba być wówczas bardzo ostrożnym, utrzymywać poziom redagowanych treści na stałym poziomie. Facebook czy inne media społecznościowe służą do dzielenia się natomiast nie odpowiadają za produkcję treści. Właściwie są to zmodernizowane fora internetowe, na których również tworzyły się społeczności, wokół różnorakich zagadnień, zainteresowań. Portale internetowe nie myślą same z siebie. Zostały pomyślane w oparciu o pewne założenia. Tymczasem dostawcy treści korzystający z FB właściwie z nim współpracują. Piszą często krytycznie, ale w taki sposób by teksty wywoływały emocje, dość dobrze rozumiejąc w jaki sposób ich publikacje będą podsuwane odbiorcom, którzy i tak tego nie czytają. Przerywając ciągłość, ponawiam pytanie. Gdzie są ci wszyscy ze starych dobrych czasów, co to mieli tomy pożerać? Wracając go głównego wątku, nic tak nie podnosi ciśnienia jak dobra awantura o wady Facebooka na Facebooku. Przypomina to dolewanie alkoholikom wódki do kawy na spotkaniach AA żeby nigdy nie odeszli. Ustaliliśmy, że człowiek dąży do komfortu. Zatem powiedzcie, ale szczerze, co by się stało, gdyby portal zalał Was artykułami, których nie macie prawa zrozumieć? Poszlibyście sobie albo przestali tak intensywnie korzystać. Też bym sobie poszedł. Nikt, nie lubi czuć frustracji z powodu niemożności zrozumienia czegoś.
Ważną kategorią jest też wstyd. Wstydzimy się lajkować treści, które mają mało lajków albo wchodzić z nimi w interakcje. Trochę głupio być jedynym komentarzem na stronie. Ma to związek ze zjawiskiem społecznego dowodu słuszności. Duży ma dużo, mały ma mało, duży jest dobry, mały nie koniecznie. Treści niszowe, niepopularne przeważnie przegrywają w wyścigu o uwagę. Inaczej nie byłby by niszowe, przyznacie? Misternie to wywiodłem. Również Google nie specjalnie tu pomoże, bo co mam wpisać? Dobre blogi o fotografii? Dobre sobie. Efektem jest ta dziwna blogerka od fotografowania siebie w bieliźnie albo zestawienie portfolio napisane w 2017 roku. Znaczna część z polecanych blogów już nie istnieje albo przestały być prowadzone na rok przed napisaniem zestawienia (sic). Co rozumiemy przez o fotografii? Takie ze zdjęciami? O robieniu zdjęć? Wyniki i tak są jakąś pochodną moich preferencji a inwestycją w SEO. Żyjemy w bardzo różnych światach, zdefiniowanych przez nasze urządzenia. Załóżmy nawet, że Google zrezygnuje z profilowania wyników wyszukiwania. Nadal muszą mieć jakiś wzorzec, klucz.
Teoria gatekeepingu może jest Wam znana, może nie. Ogólnie chodzi o to, że oprócz przepustowości samego medium jest jeszcze selekcjoner. Osobowy, kolektywny. Takim kolektywnym selekcjonerem jest chociażby redakcja. Im odważniejsza, tym bardziej kontrowersyjne treści mogła zaprezentować czytelnikowi ale nadal wyselekcjonowanych, opracowanych. Często Internet traktowany jest jako „medium samo w sobie”, ale to błędne postrzeganie. Za każdym najmniejszym nawet blogiem stoi przecież twórca. Ten mechanizm nadal działa, ale do grona dołączył konsument, co przez medioznawców i socjologów zostało zauważone dawno temu. Teorie medioznawcze, socjologiczne docierają do nas przeważnie przypadkowo, ukradkowo wręcz. Nie są to najbardziej poczytne tematy, więc miejsc o takiej tematyce jest po prostu bardzo mało. Decyduje on co chce otrzymać, niespełnienie zaś jego życzenia równoważne jest z klęską. Ma on także możliwość dokonywania selekcji informacji i przekazywania ich dalej. Konsumenci mogą też tworzyć informacje, stając się twórcami. Na koniec zaś to oni decydują jakie informacje mają do nich dotrzeć. Model z góry na dół przestał obowiązywać. Metafora sieci powiązań również jest trochę nieadekwatna, bowiem jakiejś logicznej struktury nie sposób wyodrębnić. Tworzy to komunikacyjnych chaos. Faktem pozostaje, że właściciele platform społecznościowych obcinają zasięgi zwane organicznymi. Nie ma w tym nic nieuczciwego. O ile konsument płaci całkiem sporo za prawo do korzystania z platformy, tak twórcy treści muszą zwyczajnie płacić za docieranie do swoich odbiorców. Jeszcze nigdy nikt nie posiadał o konsumentach tak szczegółowej wiedzy. Reklama dotrze tylko do tych, którym na danym przekazie zależy. Podobnie niestety jak spora część treści ze stron, które obserwują i śledzą.
Inna sprawa dotyczy dystrybucji treści poprzez platformy społecznościowe. Ciężko oczekiwać, choć jak widać wielu to robi, że wszyscy dostaną tyle samo uwagi. Feed ma ograniczoną przestrzeń i choć jest zdecydowanie bardziej dynamiczny oraz aktualizowany na bieżąco, nie sposób na raz zmieścić tam wszystkiego. Jak by to miało wyglądać? Ludzkie możliwości również są ograniczone a każdemu zależy na uwadze, także FB, którego twórcy żyją z naszej uwagi a właściwie z gospodarowania nią, przyciągania i utrzymywania. Choć tutaj podmioty odpowiedzialne za emisję chociażby reklam mają dużo do powiedzenia bo lepsza reklama, więcej uwagi. Proste. Gdybyśmy zaś porównali FB do telewizji, okaże się dostrzeżemy wiele podobieństw. Najlepszy czas antenowy największych stacji zarezerwowany był dla treści, mogących utrzymać przed telewizorami największa publikę. Kto pamięta do czego to doprowadziło? Filmów przerywanych blokami reklamowymi tak długimi, że można było spokojnie zrobić kolację, zjeść, skoczyć na trening i wyprać ciuchy. Dla widzów trochę bardziej wymagających powstały urządzenia zwane magnetowidami a później dekodery z opcją nagrywania, bo ich upragnione treści emitowano w godzinach co najmniej niecywilizowanych.
Gdy reklamy czasopism wisiały na ulicach, atakując przechodniów a mówiliśmy już o tym i nazwaliśmy to przemocą symboliczną, była pewna szansa, że z ciekawości ktoś jeszcze po dany tytuł sięgnie. Choćby po to by zawrzeć z wściekłości jak lewacy piszą o patriotach albo jak faszyści niszczą naród. Nie było jednak żadnego przepisu mówiącego jaki procent wszystkich miejsc reklamowych można zagarnąć. Przeszkadzało nam to jednak do tego stopnia, że zapragnęliśmy jakiś ukrócić stosowaną wobec nas przemoc. Wszystkie mechanizmy i sposoby profilowania znane z Internetu były najzwyklejszą odpowiedzią na potrzeby konsumentów. Nie umiem powiedzieć, do jakiego stopnia była do odpowiedź świadoma, będącą przeczuciem czy zwykłym skutkiem ubocznym. Nie zakładam by na początku ukuto jakiś makiaweliczny plan przejęcia władzy nad światem. Ten mógł się zrodzić gdy twórcy dostrzegli potencjał swoich dzieł. I może nie tyle władzy nad światem, co generowania zysku. Na jedno wychodzi. Odnajdowanie takich analogii pokazuje, że narzekanie na FB jako jedyne i głównoe źródło problemu to najzwyklejsza bzdura. Ten jest bowiem częścią pewnego systemu. Ciekawym jest natomiast kto najchętniej z FB korzysta, kto spędza na tej czynności najwięcej czasu. Kim są najzagorzalsi facebookowicze a tym samym największe marudy.
Teza postawiona na stronie Klubu Jagiellońskiego przy okazji szukania nowych źródeł informacji, również jest trochę błędna. Po pierwsze nadal tworzymy społeczności w ramach fb. Weźmy społeczność lokalną. Ile zna się osób z najbliższego sąsiedztwa? Przeważnie niewiele. Z iloma utrzymuje się stały kontakt? Przeważnie z kilkoma. Szacuje się, że dobre relacje możemy utrzymywać z pięcioma, no może dziesięcioma osobami jeśli ktoś jest bardzo towarzyski, ale to górna granica. Pozostałe kontakty są przeważnie akcydentalne, interesowne a nie przyjacielskie. Zatem społeczność nie jest jakąś bardzo zżytą grupą ludzi. Ich wzajemne relacje mogą się w pewien sposób zacieśnić na przykład w sytuacji gdy chcą przeciwstawić się budowie spalarni śmieci, ale nie jest tak, że nagle każdy zna każdego. Dodatkowo ważnym elementem każdej społeczności są działacze czy aktywiści, czyli osoby które potrafią poderwać pozostałych do działania. Można zatem być członkiem społeczności nigdy nie zabierając głosu w żadnej sprawie. Społeczność czy społeczeństwo to mętne terminy mające ułatwić pracę socjologom a nie jakieś konkretne wyraźnie zarysowane byty. Sieć jest naprawdę doskonałą metaforą. Społeczności tworzą się wokół poszczególnych twórców, niektórzy wdają się w dyskusje inni nie zabierają głosu. Dokładnie tak samo jak w społeczności lokalnej. Można ich pewnymi metodami zmobilizować do działania albo mobilizują się w określonych sytuacjach. Nie wiem czego można oczekiwać więcej. Że wszyscy członkowie społeczności zawsze będą we wszystkim uczestniczyć? Nie bardzo potrafię się po prawdzie do tego odnieść.
Również reszta pozostawia wiele do życzenia. Wyszukiwarki działają w oparciu o algorytmy. Nie potrafią weryfikować jakości udostępnianych treści i nigdy nie były obiektywne. Zaproponowane rozwiązania są delikatnie mówiąc wątpliwe. Aktywne poszukiwanie jest dość karkołomnym zadaniem. Ten mały impuls aby zapytać Wuja G, o fotografię w kulturze musi skądś się brać. Czynnik RSS to także marna pociecha. Czytniki te nie wyszukują dla nas treści. Trzeba znać wartościowe źródło a następnie zasubskrybować kanał. Dalej, RSSy można również prowadzić na różne sposoby. Jedni zalewali użytkownika wszystkim co opublikowali, drudzy selekcjonowali informacje. Są rozwiązania zasysające wszystko ze wszystkich kanałów związanych powiedzmy z literaturą, ale ostateczna selekcja należy do użytkownika. Co przeczytać? Co jest wartościowe? Tutaj najlepszy algorytm niczego nie podpowie.
Wróćmy do naszej fragmentacji świata. Mamy taką ilość literatury, muzyki, filmów, że można praktycznie nie mieć o czym rozmawiać z drugą, nowopoznaną osobą. Są pewne, a pozwolę sobie na takie określenie bo mi się podoba, kulturowe punkt węzłowe, w których dochodzi do pewnych zmian albo fenomeny kulturowe ale wbrew pozorom jest ich niewiele. Każde z nas miało okazję tego doświadczyć. Czasem istnieje jakiś wspólny mianownik stworzony przez system edukacji, ale w jakim kierunku rozwinie się jednostka? Zatem z kim się umówić? Z kimś kto ma chociaż trochę podobne zainteresowania, bo może oboje znamy Prousta, ale co mi po tym skoro ja nie znam jakiegoś pisarzyny od kryminałów a ją nie obchodzi historia Olgierda i Iris…W tym zakresie media społecznościowe same w sobie nie wywołują niczego, czego byśmy już nie znali.
Wyjście z cienia
Media społecznościowe nie są winne całemu złu świata. Facebook, Twitter i Instagram nie zabiły dobrej fotografii, dziennikarstwa, publicystyki. Wszystkie te rzeczy nadal istnieją. Rzeczy dobrych z natury jest mniej niż złych. Tak, ich właściciele stosują liczne techniki socjotechniczne by utrzymywać naszą uwagę ale robią to we współpracy z twórcami treści, którzy wykorzystują je jako kanały dystrybucji. Nikt nie będzie gapił się w pusty ekran. Ludźmi można manipulować ale też trzeba powiedzieć wprost, że ludzie lubią być manipulowani, gdyż jest to wygodniejsze.
Niezbędnie trzeba jednak napisać, że można funkcjonować w kilkudziesięciu bańkach równocześnie. W dodatku ścianki baniek nie są doskonale nieprzepuszczalne. Wcale nie jest tak, że do bańki osób o poglądach wolnorynkowych, poglądy określane jako socjalistyczne, nie docierają. Nic z tych rzeczy, ale trzeba pamiętać, że łatwiej odnajduje się błędy w rozumowaniu przeciwnika niż własnym. Z bańką informacyjną w czystym rozumieniu tego terminu, mamy do czynienia tylko, gdy zniekształca perspektywę.
Wyjście z bańki informacyjnej wymaga ciekawości, chęci wzajemnego zrozumienia, dialogu. I to jest jak najbardziej możliwe. Niestety, nie z każdym można wdać się w dyskusję. Nie każdy jest ofiarą sprytnych zabiegów. Niektórzy po prostu nienawidzą innych ludzi. Mam argumentować za prawem do własnego życia, bo ktoś mnie nienawidzi? Często wyjście z bańki jest rozumiane, jako konieczność zrozumienia i zaakceptowania poglądów drugiej strony. Najczęściej też na zasadzie, wyciągnij rękę pierwszy, poznaj nas, spróbuj zrozumieć. Działać to musi dwustronnie. I choć mogę zrozumieć co kieruje rasistą, to ciężko bym uznał jego racje. Wracając do przykładu z prasą robotniczą, podobny mechanizm widzimy dziś. Świat coraz bardziej się rozwarstwia i podziały społeczne stają się coraz wyraźniejsze. Osoby już majętne mają coraz więcej, natomiast chociażby w Polsce nigdy nie wykształciła się nawet porządna klasa średnia a ludzie nadal biednieją. Jak można w takiej sytuacji usiąść okrakiem na płocie?
Po cóż też siedzieć w grupie, której jedynym celem istnienia jest atak na wszystkich dookoła? Żeby utwierdzić się w swojej złości i nienawiści, nie pozwolić jej wygasnąć. Zobaczcie chociażby z czym walczymy w ciągu ostatnich kilku lat. Najpierw był gender, potem LGBT, teraz marksizm kulturowy. Gdy złość zaczyna wygasać z miejsca pojawia się nowy wróg. Ostatnio trafiłem na jakieś nowe określenie, ale nie pamiętam jakie. Upadek zaufania, kryzys autorytetów, również sprawiają, że ludzie zamykają się w takich bańkach, w których ktoś im powie co jest dobre, co mają robić. Tego oczekują. Stąd odpowiedzialność, która spoczywa na człowieku który siada do klawiatury, sięga po kamerę jest naprawdę olbrzymia. Ale hej, ja jestem nie niewinny, to wina Facebooka!
Dla niektórych zmiany to powód poważnego kryzysu tożsamości. Łączy się to z dążeniem do komfortu, choć dziwny to komfort odnajdowany w nienawiści do innej osoby, choć można go prosto wytłumaczyć. Jestem Ja i jest Inny, Obcy, Wróg. Sytuacja taka jest komfortowa bo prosta. Nie zawsze druga strona ma jakąkolwiek rację. Bywa, że kieruje nią strach, kompleksy, obawy sprytnie podsycane przez rządnego władzy despotę. Jeszcze inni są po prostu egoistyczną, egocentryczną bandą, skupioną na własnych potrzebach bez minimalnej chęci poszanowania praw pozostałych członków społeczeństwa.
Mamy zatem kilka rodzajów baniek. Niektóre tworzymy w oparciu o potrzebę podtrzymania istnienia grupy, zapewnienia sobie komfortu psychicznego. Inne są wynikiem działania mechanizmów społecznoekonomicznych, ale nie baniek samych w sobie. Wyjście z niektórych baniek jest możliwe tylko w sytuacji, gdy mają one jakieś części wspólne. Postawienie prostej diagnozy, że bańki, Facebook, samo zło, to jak próba leczenia złamania lewatywą. Tekstem tym zaznaczyłem jedynie, że istnieją bańki różnej jakości, z różnych powodów. Z niektórych można wyjść, wystarczy chcieć, co wyjątkowo jest prawdą. Chcę natomiast stwierdzić, że osoba pisząca o bańkach informacyjnych, której tekst jednoznacznie atakuje osoby w nich zamknięte jest kretynem. Czasem ludzie w niej zamknięci potrzebują, żeby ktoś wskazał im drogę. Nie ma w tym nic złego.
Patronite Herbata i Obiektyw
Słuchajcie założyłem sobie konto na Patronite, żeby trochę usprawnić prace nad treściami na blogu. Odrobina czasu i nowych, często rzadkich książek zawsze się przyda. Mój profil znajdziecie pod linkiem Patronite Herbata i Obiektyw