Nieprzezroczyste

Nieprzezroczyste. Historie chłopskiej fotografii

Nowa książka Agnieszki Pajączkowskiej odbiła się echem w mediach i nazwana została najlepszą książką o chłopach. Okazała się też wielkim rozczarowaniem, na poziomie podrzędnego magistra a nie kobiety z tytułem naukowym i licznymi nagrodami.

Nieprzezroczyste

Okazuje się, że nie jestem jedynym malkontentem i ważniejsi publicyści również wystawili „Wędrownemu Zakładowi Fotograficznemu” nieprzychylne recenzje. Echa tego są widoczne w próbach samoobrony, wplecionych w rozdziały „Nieprzezroczystych”, nowej książki Agnieszki Pajączkowskiej. Nie wypadły one najlepiej, w kontekście tego, że krytykuje ona sobie podobnych, jako przybyszów z zewnątrz, którzy czynią czy to z chłopów, czy ludów pierwotnych, obiekt badań, na który patrzą z góry, z pozycji władzy. Niestety, również sama autorka wykazuje ten sam sposób myślenia. Nie przedstawia żadnego satysfakcjonującego argumentu, dlaczego ona jest tą praworządną dobrą, podczas gdy tamci, Inny jacyś, to ci źli, zapewne chaotyczni. Pajączkowska wpada w najzwyklejszy paradoks, z którego można bardzo łatwo wybrnąć, lecz niestety, równocześnie wplątała się w oskarżanie wszystkich o wszystko, głównie mężczyzn. Z wielką łatwością przychodzi jej obrona kobiet, ale gdy mężczyzna sięga po aparat, czytelnik zaraz dowiaduje się, że zapewne kosztem żony i dzieci. Winni są nawet teoretycy, biali mężczyźni, bo uboga wieśniaczka nie miała na odbitkę.

Założeniem tej i poprzedniej publikacji było przybliżenie czytelnikowi nieznanego świata fotografii werynykularnej, który to termin sam w sobie jest niejednoznaczny. W „Wędrownym Zakładzie Fotograficznym”, wybiera się na tereny wschodniej Polski, gdzie fotografuje ludzi wykluczonych, niewidzialnych. W „Nieprzezroczystych”, stara się opowiedzieć historie ludzi, uwiecznionych na starych zdjęciach, na podstawie rozmów z ich ostatnimi żyjącymi potomkami, krewnymi albo zwyczajnie je dopowiadając. Próbuje również przeprowadzić czytelnika przez podstawy teorii fotografii, ale robi to wyjątkowo nieumiejętne, powierzchownie, infantylnie, w sposób godny domorosłego gaduły a nie kobiety mogącej poszczycić się tytułem naukowym i licznymi nagrodami.

Warto zacząć o tego, czymże jest ta fotografia wernykularna. Jest to taka fotografia, która trafia do albumów, nie jest fotografią artystyczną, choć sama autorka gani, słusznie zresztą, ten idiotyczny podział na fotografię dokumentalną, użytkową czy artystyczną. Wprowadza zamiast tego inny podział, przy czym reszty po prostu nie nazywa. Istnieje fotografia i fotografia werynkularna. Historia fotografii dowodzi, że zdjęcia, które powstały w celach zdrożnych acz uciesznych, dziś wiszą w muzeach jako dzieła sztuki. Chyba kilkukrotnie wspomina o Vivian Meier, która jako uboga niania, zajmowała się fotografią jakiegoś rodzaju, ale nie wiadomo jakiego. Prawdopodobnie była to owa fotografia wernykularna, ale pewnego dnia przyszedł ktoś i powiedział, że oto jest sztuka, albo bańka inwestycyjna, bez znaczenia. Tak narodziła się niania, która nie zmieniła historii fotografii. Pierwszym, który użył tego dziwnego określenia, był Clément Chéroux, lecz w nieco innym kontekście.

„fotografie naukowe, wojskowe i medyczne, zdjęcia etnograficzne, widoki z lotu ptaka, obrazy służące artystom jako dokumenty, architektom jako widoki, ubezpieczycielom jako dowody i tak dalej, lista rozlicznych zastosowań fotografii jest długa. Gdyby fotografie prasowe, modowe i reklamowe nie stanowiły osobnej kategorii, również można by je do tej listy dopisać.”

Jego definicja wydaje się być jednak naciągną próbą stworzenia nowego obszaru badawczego. Czy fotoamator, tworzący kunsztowne zdjęcia do albumu, nadal jest przedmiotem zainteresowań badacza fotografii wernykularnej? Nie pamiętam już czy sama autorka czy jakiś krytyk, wywiódł termin „wernykularny” z łacińskiego „niewolnik”, co jest całkowicie bezsensowne i nie współgra z tą definicją. Przyjąwszy, że chodzi o zdjęcia rodzinne, nie ma to sensu o tyle, że zdjęcie rodzinne mógł wykonać tak pan, jak cham. Zatem zdjęcie z albumu rodzinnego Zamoyskich czy Czartoryskich, nie jest już interesujące. Zdjęcia lotnicze zdecydowanie nie maja z tą definicją nic wspólnego. Podobnie jak zdjęcia mody czy reklamowe. Tym większe wątpliwości budzi czym właściwie Pajączkowska się zajmuje. Fotografia to płynne medium i nie raz zdjęcia pornograficzne, stawały się artystyczne. Dużo lepiej przyjąć, że podstawowym obiektem jej zainteresowań, jest kultura chłopska.

Najdziwniejszą rzeczą, jaką w swojej nowej książce robi Pajączkowska, to narzekanie na bak materiałów. Przede wszystkim, fotografia którą chce ona badać, to zbiory intymne i prywatne, które jak sama wspomina nierzadko były niszczone z najróżniejszych względów. Dlaczego, ktoś miałby obcemu oddać nierzadko bezcenne pamiątki, nie wiadomo. Wiadomo, że Pajączkowska tego oczekuje w ramach opracowań teoretycznych. Byle nie brali się z to biali, hereronormatynwi mężczyźni. Może więc zarzut kierowany jest do kobiet? Nie wiadomo i raczej się nie dowiemy.

Chłopi

Ostatnio w narodzie ponownie zapanowała chłopomania, różna jednak od tej młodopolskiej. Ówczesna charakteryzowała się pochwałą porosty chłopskiego życia, jego uroków. W ciągu ostatnich dwóch lat ukazały się dwie ważne książki, „Chłopki” i „Chamstwo”, które zdobyły sobie pewne grono czytelników. Nastąpił też malutki zwrot w stronę akceptacji faktu, iż większość z nas wywodzi się właśnie od chłopów, których życie nie było usłane różami. Jest to krok w dobrą stronę, bowiem idea „narodu sarmackiego” zaczęła już być nużąca.  Pajączkowska od początku swej kariery fascynuje się właśnie chłopami, ludźmi niewidzialnymi a jeśli zaś stawali się widzialni, to za sprawą przybyszów zewnątrz. Niestety, jeśli intelektualiści zwracali uwagę na chłopów, czy to ich dolę czy nie dolę, to byli i nadal są ciemiężycielami potworami, z kolonizatorskim zacięciem. Wszyscy, jak jeden mąż to zło wcielone, oprócz autorki „Nieprzezroczystych”, która hełm zdjąwszy oznajmia iż mężem nie jest. Zasadniczym pytaniem jest, kto miałby niewidzialne grupy dostrzegać? Na to pytanie nie ma odpowiedzi. Mówiąc o niewidzialności, zawsze chodzi o kwestię władzy, niewidzialność, z perspektywy klas wyższych, w tym intelektualistów, ludzi dzierżących władzę w społeczeństwie. Kiedy jednak zwracali uwagę, to w sposób całkowicie niewłaściwy, więc powinni przestać albo w trybie natychmiastowym swe postępowanie zmienić. Możliwe, że mieli wyprzedzić epokę o sto, dwieście lat, tworząc od razu teorie dojrzałe, autokrytyczne.

Pajączkowska przez większą część swojej najnowszej publikacji narzeka. Narzeka na kulturę, świat, instytucje, że nie były i nie są zainteresowane chłopską fotografią. Fotografia taka, ma być wykonywana przez chłopów, na potrzeby chłopów. Pytaniem, które wymaga odpowiedzi jest, kimże jest chłop. Czy osoba, która odebrała wykształcenie, może ukończyła studia, nadal będzie chłopem, czy też musi to być osoba należycie prosta? Odpowiedź na to pytanie wcale nie jest łatwa, bowiem osoba wykształcona, która nadal dzieli los z innymi chłopami, będzie należeć do tej samej klasy społecznej w klasycznym ujęciu. Nawet jeśli pozostanie chłopem, czyli powróci na wieś, będzie już przedstawicielem innej klasy, zważywszy na gust, smak, które są podstawą myślenia o klasach w ujęciu Bourdieu. Stąd też do chłopskiej fotografii należałoby zaliczyć te prace, które zostały stworzone przez osoby z określonym kapitałem intelektualnym, ekonomicznym kulturowym i społecznym. Samo posiadanie aparatu fotograficznego, burzy ten misternie budowany domek z kart. Przez całą książkę, przebija się sentymentalny ton, która poszukuje jakiejś chłopskiej, wiejskiej estetyki fotograficznej. Patrząc na przytoczony materiał źródłowy, chyba tylko wprawne oko historyka sztuki, mogłoby wyłowić jakieś cechy szczególne fotografii chłopskiej, odróżniające ją od chociażby zdjęcia wykonywane przez ubogich a nawet zamożnych mieszczan. Miasta wszak, nie były ostoją dobrobytu i oświecenia a ubogich, nędzarzy i głodujących wcale tam nie brakowało. Czasem i oni zdobywali aparaty fotograficzne.

Problemem Pajączkowskiej, jest próba nadmiernej humanizacji obiektu badań. Nie należy tego robić, czy to się komuś podoba czy nie. Najbardziej zapatrzony, nastawiony humanistycznie lekarz, ma przed sobą „przypadek”, socjolog widzi grupę, obiekt badawczy, podobnie jak antropolog. Zawsze następuje, może nie dehumanizacja, ale potraktowanie społeczności czy jednostki, jako swoistego obiektu badawczego. Pozwala ona zachować dystans, bowiem doskonała, pełna empatia, może być taką samą pułapką jak całkowity jej brak. Uprzedmiotowienie, patrzenie z wysoka, prowadzić może do stworzenia dzikusa, człowieka pozbawionego kultury, którego wszelkie wytwory pozbawione są wartości. Doskonała empatia, prowadzić może do próby rozgrzeszenia infibulacji, jako rzeczy właściwej danej kulturze. Tutaj Pajączkowska nie bardzo wie jaką perspektywę przyjąć, więc ustawia się po stronie naiwnego popfeminizmu, godnego góra szesnastolatki, nie zaś kobiety z tytułem naukowym. Można by do sprawy podejść inaczej. Skoro socjologowie czy dawniej etnografowie, przybysze zewnątrz to takie zło, to może warto chłopów zostawić z chłopską medycyną. Szeptucha powinna poradzić sobie z astygmatyzmem. Nie do końca też wiadomo, kto wymyślił pismo, więc może cały proces oświatowy, stanowił niszczenie chłopskiej kultury? O ile krytyka, zwłaszcza wymierzona we własną dyscyplinę jest potrzebna, tak trzeba zostawić znaczny margines swobody, albo zostanie sparaliżowana. Refleksja krytyczna nie może stać się nihilistyczną zaporą, wytwarzającą ciągłe paradoksy.

Trzeba też powiedzieć szczerze, nie ma chłopskich socjologów, choć mogą istnieć chłopskie filozofie fotografii. By zostać antropologiem, socjologiem czy dawniej, etnografem trzeba było zdobyć niezbędną wiedzę, najlepiej uniwersytecką. Nie oznacza to, że mądrość ludowa nie może być wartościowa. Analiza prostego, rymowanego przysłowia, z kim się zadajesz, takim się stajesz, pozwala przełożyć się na poważny język nauki. Termin internalizacja konformistyczna, brzmi należycie poważnie, ciężko i naukowo. Wiedza czy mądrość ludowa, często jest efektem długotrwałych obserwacji i refleksji, choć pozbawionych metodologii. Stąd też nie ma chłopskich socjologów i psychologów, ale mogą być ludzie dysponujący wiedzą i mądrością. Może okazać się, iż pewne przemyślenia na temat natury fotografii w społeczności chłopskiej, poczynione przez chłopów, mogą być jak najbardziej interesujące i wartościowe. Wszak filozofia, może być tylko psychologiczną sztuczką. Zapoznawszy się z jednym teoretykiem postrzega się fotografię w myśl jego postulatów, zapoznawszy z drugim wprost przeciwnie. Możliwe, że filozofia nie stanowi narzędzia opisu, zrozumienia świata a stwarza psychologiczne ramy interpretacyjne. Problem w tym, że chłopi rzadko pisali książki poświęcone fotografii, bowiem nie specjalnie mieli czas na same przemyślenia co do natury nowego medium, a co dopiero na pisanie. Może byłoby łatwiej gdyby nie byli niepiśmienni. Stąd też zachodzi potrzeba przybycia Agnieszki Pajączkowskiej, jak podaje Wikipedia, urodzonej w  1986 roku w Warszawie, absolwentki kulturoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim, a także studiów doktorskich w Instytucie Kultury Polskiej, oraz czy szlacheckiego z nazwy Studium Fotografii Związku Polskich Artystów Fotografików, która nam, czytelnikom wyjaśni, co też chłop miał na myśli. Autorka chyba nie jest zainteresowana faktem, że wszystkie górnolotne teorie, na które się powołuje, najczęściej nie miały swego źródła w chłopskiej refleksji. Barthes, Berger czy szlachetnie urodzony Bułhak, z czego ten pierwszy był absolwentem Sorbony, nie byli chłopskimi myślicielami. Właściwie niewiele się dowiaduje czytelnik na temat sposobu myślenia chłopów. Najczęściej są to przypuszczenia autorki. Sprawa nieco się przez to komplikuje, bowiem wprawdzie ubolewa nad chłopstwem, gani perspektywę zewnętrznego obserwatora, ale też nie przytacza żadnych fotograficznych teorii rodem ze wsi polskiej. Udaje jej się zdobyć pewne drobiazgi, co zrozumiałe ze względu na brak materiału źródłowego. Z braku laku lepszy kit, więc książka składa się ze strzępków wiedzy, którą znudzony amator wyszpera w Internecie w kilka sekund, co gorsza, w lepszej, pogłębionej wersji. Gorzej, często czuć pewną romantyczną, sentymentalną nutę, która wyraźnie wybrzmiewa w pragnieniu, by dla chłopa zdjęcie było jako ta święta ikona, zwłaszcza gdy przedstawia ojca, co w bój poszedł…

Fakt, iż przez samych chłopów bywały czczone jak święte ikony, nie sprawia, że nabierają znaczenia instytucjonalnego. Antropologia wizualna rozwija się już od wieku XIX, ale zainteresowana była głównie ludami, których „tradycyjny” styl życia dawał jakiś wgląd w początki ludzkiej cywilizacji. Choć oczywiście owe badania często miały na celu udowodnienie intelektualnej wyższości części rasy białej, głównie anglosaskiego kręgu kulturowego. W ogóle Pajączkowska mało zainteresowana jest faktem, że żadna nauka, żadna myśl ludzka nie rodzi się doskonała, w ostatecznej formie a ewoluuje ona, rozwija się, dojrzewa. Bardzo podobnie było też z refleksją dotyczącą fotografii. Socjologia zaś wizualna, rozwija się do relatywnie niedawna, kiedy już cześć chłopskich zbiorów fotograficznych bezpowrotnie przepadła. O ile można żałować utraty tych bezcennych skądinąd informacji, tak ciężko mieć pretensje, że od samego początku, fotografie wykonane przez pańszczyźnianych chłopów nie stały się obiektem zainteresowania instytucji. W ten sposób Pajączkowska pomija całą, długą i emocjonującą historię dysputy, czymże w ogóle fotografia jest. Przez całą książkę, Pajączkowska nie przybliża czytelnika, czym była fotografia i zdjęcia dla chłopów, poza tym jednym fragmentem na początku. Nie prezentuje też chłopskiej filozofii fotografii, a jedynie interpretuje, co mogli oni myśleć, przez pryzmat Barthesa, Sontag, Michałowskiej i kilkorga innych intelektualistów, którzy w ryzy, z kolonizatorskim zapałem zakuwają ducha i umysł chłopski w dyby intelektualnej dysputy, narzucając mu jak ma myśleć.

Autorka toleruje w myśleniu chłopa, to co gani u swego czytelnika, czyli że ten traktuje zdjęcia jak przezroczyste „okna na świat”. Założenie to, jest całkowicie błędne, pozbawione jakiejkolwiek podstawy czy mocy. Obecnie można spotkać się z kilkoma postawami wobec fotografii. Pierwszą jest całkowite kłamstwo, tak zwane kreowanie rzeczywistości, ale zarzut ten stawiany jest określonym grupom, chociażby influencerom. Fotografowie cieszą się większą swobodą, albo przywilejem stawiania ludzi w dobrym świetle, czyli mogą mieć pewną licencję na kłamstwo. Wynika to być może z faktu mówienia o kimś, podczas gdy influencerzy mówią jakoby o sobie. Nie wypada mówić dobrze o sobie, choć można pozwolić komuś na taką wypowiedź. Kimże zatem są owi „my”, nie sposób powiedzieć. Teoria fotografii nie może odrywać się od poglądów widzów i użytkowników, być teorią dla teorii, wychodzącą z założenia, że jeśli fakty do niej nie pasują, cóż tym gorzej dla faktów. Pozbawiona jakiejkolwiek metodologii książka Pajączkowskiej jest chłopomańską opowiastką o silnym zabarwieniu popfeministycznym.

W warstwie teoretycznej, Pajączkowska jest niesystematyczna i niespójna. Widać, że zakochała się w cytatach Johna Bergera, ale nie tam, gdzie ten mógłby bardziej przyjść z pomocą ignoruje go. Piję tutaj do rozwodzenia się nad przebieraniem w cudze szaty, czyli dlaczego chłopi chcieli się nosić po miejsku. Tak się składa, że Berger właśnie oddał się rozważaniom na ten temat, w swojej książce „Zrozumieć fotografię” na przykładzie zdjęcia Augusta Sandera. Zastanawiam się, czy można tego fotografa uznać za chłopskiego, bowiem był synem cieśli, pracującym w kopalni w Herdorf. Może jednak należy już do innej klasy, robotniczej, więc wówczas się nie kwalifikuje. Berger, który ma pewne zacięcie marksistowskie, omawia chłopską, klasową potrzebę noszenia garnituru z perspektywy władzy. Czyli robi dokładnie to samo co Pajączkowska. Może po prostu nie w smak jej było, że ktoś wpadł na to wcześniej i to zapewne nie tylko Berger.

Chłopi nie byli głupcami i doskonale wiedzieli jakie miejsce w hierarchii zajmują. W dodatku rzadko mieli fundusze na buty. Stroje ludowe, w których ważne miejsce zajmują misternie wykonane buciki, częstokroć skórzane, najprawdopodobniej pojawiły się w drugiej połowie XX wieku. Pajączkowska sama zauważa, że w chłopskiej chałupie bieda często aż piszczała, więc nawet odświętny chłopski strój, musiał być skromny. Stąd też chłopi nie czuli dumy ze swojego położenia, stroju, tradycji. Podobnie jak mieszczanie kopiowali mody obowiązujące wśród szlachty czy magnaterii, tak chłopi do zdjęć pozowali ubrani „po miejsku”.

W teorii, przytaczane teorie mają sens, by nakreślić tło teoretyczne epoki. Niestety, miesza się w tym, przez co odnosi się wrażenie, że dziś, w XXI wieku, zatrzymaliśmy się na etapie teorii fotografiki Bułhaka. Pajączkowska nie bierze pod uwagę w najmniejszym stopniu historii Polski, zaborów, dwóch wojen światowych, które przełożyły się na rozwój teorii. Co chwila padają zarzuty, że nikt się chłopami ani chłopską fotografią nie interesował. Jednak nie stara się nawet zrozumieć powodów tego braku zainteresowania. Dziwuje się też, dlaczego tam mało kobiet fotografowało albo chłopów w ogóle, choć sam zauważa, że na wsiach bieda aż piszczała, a fotografia to specyficzne hobby albo nawet praktyka codzienna. Gdy tylko jakiemuś chłopu uda się rzucić w wir tworzenia obrazów, szuka ona wyzyskiwanej żony, która na pewno stoi za patriarchalnym, heteroseksualnym samcem. Idealną przedstawicielką wiejskiej klasy fotograficznej, jest wyemancypowana, samodzielna kobieta. Przejawów tego dziwacznego myślenia jest w książce bardzo dużo, choćby dlatego, że Pajączkowska sama jest kobietą. Wykształconą, urodzoną i mieszkającą w dużym mieście, mianowicie w Warszawie, przybywa zachwycić się chłopstwem. Iście młodopolskie, bowiem do starości jeszcze jej brakuje. Z wielką zaciekłością broni inteligentki nauczycielki, choć wiesza psy na mężczyznach. Nawet z kwestii krajobrazu potrafi wyrzeźbić coś o heteroseksualnym patriarchacie, co jest już dla mnie całkowitym kuriozum.

Przezroczyste

Dziwić może chaos, wkradający się w opowieść autorki. Widać pewien zamiar, przeprowadzenia czytelnika przez podstawy teorii fotografii, ale zrobione jest to bardzo chaotycznie, nieumiejętnie. Sprytnym zabiegiem byłoby prezentowanie kolejnych ujęć w takiej kolejności, by czytający czuł się zaskoczony wieloraką naturą fotografii. Tak, by każdy rozdział kończył się inną puentą, co do natury fotografii. I ten zamiar jest wyczuwalny, wręcz wyraźny ale kiepsko zrealizowany. Na ostatnich stronach pada dość banalne stwierdzenie, że zdjęcie może być odczytywane różnorako, w zależności od kontekstu. To samo zdjęcie może pełnić rolę dzieła sztuki i dokumentu. Doprawdy, w dwa tysiące dwudziestym trzecim roku, taka konstatacja jest zaprawdę niebanalna.

Problem dodatkowo się komplikuje, gdy czytelnik natrafi na cytaty pokroju »Mimo lat krytycznej refleksji nad obrazem, fotografia wydaje się nam nadal „przezroczysta” i „obiektywna”. W rezultacie bierzemy reprezentację za rzeczywistość «, zaczerpnięte z twórczości Marianny Michałowskiej. Gdyby jeszcze był to żart, zabieg literacki, mający pokazać, że sprawa nie jest prosta, jednowymiarowa, zdjęcie może być postrzegane i interpretowane różnorako, co z resztą wybrzmiewa nieco ze stron książki, ale nie. Autorka jawnie gani czytelników za niezrozumienie natury fotografii, choć jak się okazuje jej teoria nie pasuje do faktów. Wygląda na to, że Pajączkowska każdy rozdział pisała osobno, często zapominając o założeniach teoretycznych z rozdziału poprzedniego. Nie wydaje się też, by była ona jakąś wybitną teoretyczką, podobnie jak sama Michałowska, której udało się pokręcić interpretację serialu widowiskowego, ale prostego jak konstrukcja cepa, „Altered Carbon”.

Najbliżsi zatem ideałowi postrzegania zdjęć, byli właśnie chłopi. Traktować oni mieli zdjęcia jak święte ikony, stanowiące jedynie reprezentację, doskonałe odbicie świętości. W tym przypadku jakiegoś bliskiego krewnego. Wychodzi zatem, że chłop pańszczyźniany, bliższy był zrozumienia natury fotografii, niźli współczesny jej widz i użytkownik. Założenie to, jest całkowicie błędne, pozbawione jakiejkolwiek podstawy czy mocy. Obecnie można spotkać się z kilkoma postawami wobec fotografii. Pierwszą jest, iż fotografia to całkowite kłamstwo, tak zwane kreowanie rzeczywistości, ale zarzut ten stawiany jest określonym grupom, chociażby influencerom. Fotografowie cieszą się większą swobodą, albo przywilejem stawiania ludzi w dobrym świetle, czyli mogą mieć pewną licencję na kłamstwo. Wynika to być może z faktu mówienia o kimś, podczas gdy influencerzy mówią jakoby o sobie. Nie wypada mówić dobrze o sobie, choć można pozwolić komuś na taką wypowiedź. Zatem Pajczkowska, może i biegła jest w sprawach chłopskich, ale nie ma zielonego pojęcia co dzieje się w głowach jej czytelników. Kimże zatem są owi „my”, nie sposób powiedzieć. Teoria fotografii nie może odrywać się od poglądów widzów i użytkowników, być teorią dla teorii, wychodzącą z założenia, że jeśli fakty do niej nie pasują, cóż tym gorzej dla faktów. Pozbawiona jakiejkolwiek metodologii książka Pajączkowskiej jest chłopomańską opowiastką o silnym zabarwieniu popfeministycznym.

Uwaga o cenie odbitki w kontekście złych, białych mężczyzn z klas wyższych wskazuje, że autorka robi dokładnie to, przed czym przestrzegała hooks. Wykorzystuje teorię feministyczną do osiągniecia swoich indywidualnych celów, czyli zdobycia większej sławy w świecie akademickim. Uwaga sama w sobie jest właściwa, ale źle podana, jak herbata zalana octem zamiast wodą. Wśród białych dziewcząt z klasy średniej, których w Polsce jest przecież cała masa, panuje niepisana umowa na ignorowanie tego fragmentu twórczości czarnoskórej zdrajczyni indywidualnych interesów tychże dziewcząt. Osią myśli hooks, jest nie narzekaj na mężczyzn, tylko pracuj nad zmianą systemu. Tylko kogo to obchodzi?

O ile łatwa i tania metoda obrazowania, dla ubogiego chłopa mogła wymagać zadłużenia się, tak chłopi nie stworzyli fotografii. Nie mieli też większego wpływu na na jej rozwój. Równie dobrze można mieć pretensje, że w początkach rozwoju motoryzacji, nie każdego było stać na pojazd mechaniczny. Ba, nie każdego było stać na konia a przecież wystarczy to luzem puścić i powinno samo się mnożyć. Dziś również ludzie borykają się z problemem wykluczenia komunikacyjnego czy cyfrowego, ale ciężko mieć pretensje do Forda, że model T, powstał z określonymi założeniami, nawet jeśli Ford był podłym kapitalistą. Twórcom fotografii przyświecała jakaś idea. Wiele wynalazków rozchodziło się wprzódy w jakimś środowisku, by stopniowo przenikać dalej. Wiele technik fotograficznych, nazywanych dziś szlachetnymi, stanowiło spory wydatek nawet dla zamożniejszych warstw społeczeństwa. Dopiero rozwój technologiczny, obniżenie kosztów produkcji, nowe rozwiązania sprawiały, że rzeczy drogie nawet z perspektywy zamożnych, stawały się tańsze lub tanie. W 1769 skonstruowano pierwszy silnik parowy, ale pierwsi pasażerowie ruszyli w drogę dopiero w 1821, czyli pięćdziesiąt jeden lat później, na trasie Stockton – Darlington i najprawdopodobniej nie było tam chłopów. Nie wiadomo kogo dziś mielibyśmy zganić jako czytelnicy. Może powinniśmy grzmieć nad grobami zmarłych teoretyków czy twórców fotografii?

Powoływanie się na Mariannę Michałowską, jest dość karkołomne, bowiem jej praca „Niepewność Przedstawienia. Od camery obscury do współczesnej fotografii”, jest pracą co najmniej kontrowersyjną, pisaną pod tezę. Zarzut patrzenia „poprzez zdjęcie”, jest o tyle nietrafiony, że nie wiadomo do kogo kierowany. Do teoretyków, czy statystycznych użytkowników i odbiorców zdjęć? Pytanie brzmi, skąd mają oni znać teorie krytyczne, skoro książki i publikacje tego typu, raz że ukazują się w obiegu zamkniętym, dwa są pisane dość hermetycznym językiem, z odwołaniami do myślicieli, których znają może miłośnicy filozofii, ale nie ogół oglądających i fotografujących. Wystarczyłaby jedna książka by rozwiązać większość problemów trapiących Pajączkowską. „Fotografia. Między dokumentem a sztuką współczesną” Andre Rouille lub „Praktyki fotograficzne i teksty kultury” Magdaleny Szypiorskiej – Mutor. W swych wywodach tak ona, jak Pajączkowska, zapominają o tak banalnej rzeczy, jak percepcja odbiorcy. Druga teoretyczka wprawdzie tylko do ostatniej strony, swojej książki, ale tam stawia bardziej na tezę McLuhana, niż psychologię, marnując w ten sposób niemały potencjał. Otóż, to samo zdjęcie zamieszczone w albumie rodzinnym, będzie miało inne znaczenie, niż zamieszczone w modnym żurnalu. Kadr, z pełnej przepychu sesji zdjęciowej, znaleziony w owym albumie, zostanie odebrany inaczej, niż w chwili wertowania owego periodyku o modzie o czym Fluser pisze, kalkując McLuhana. Zatem medium jest przekazem i miejsce publikacji, również niesie ze sobą pewne informacje. Gorzej, wszystkie snute przez Pajączkowską opowieści, są próbą zajrzenia przez okno fotografii. Widać, że poszczególnym kadrom, nadaje ona różne znaczenie. Wprawdzie wrzuca wszystko w ramy fotografii wernykularnej, ale każdy w wybranych i omówionych kadrów kryje całą masę znaczeń, które autorka podświadomie odczytuje. Z bliżej nieznanej przyczyny Michałowska hołubi fotografię otworkową, bowiem

Camera obscura w swojej współczesnej postaci stała się obszarem dyskusji z obiektywowymi, wysoce skomputeryzowanymi aparatami fotograficznymi. O ile te ostatnie, w doskonały niemal sposób, realizują program maszyny, decydując za nas z wykalkulowaną precyzją o ostatecznym efekcie, to w fotografii otworkowej zamiast ze ściśle określonym programem, mamy do czynienia z grą inwencji twórcy z przypadkiem i grą ciągłej interpretacji zdarzeń zachodzących w obrazie. Na ten szczególny rodzaj interakcji zwracam tu uwagę.”

Już we wstępie do własnej książki Michałowska strzela nielichą gafę i to na dwóch polach a to już pewien talent. Otóż „aparat” Flussera, to po prostu system. Aparat to coś złożonego, misternie zaprojektowane ustrojstwo, którego synonimem jest system. Stąd też za tym, moim zdaniem czeskim a nie niemieckim filozofem, nie przepadam, bowiem cała jego koncepcja, to przepisywanie chociażby McLuhana na nowo, tylko skomplikowanym językiem. Jakby nie było, korzysta on z pewnej metafory i wcale nie ma na myśli urządzenia, znanego jako aparat fotograficzny. Michałowska natomiast stara się udowodnić, że jednak o owo urządzenie chodzi. Drugą gafą, jest całkowite niezrozumienie, jak działa materiał światłoczuły, bowiem ten, nie ma charakterystyki losowej. Oznacza to, że efekty wykorzystania kartek papieru światłoczułego, dają efekt powtarzalny. Można sobie wyobrazić, co by się działo gdyby odbitki wykonane na papierze z tej samej paczki, raz wpadały w tony ciepłe, raz ziemne. Fakt, że działanie czegoś oparto o właściwości chemiczne a nie oznacza, że reakcje zachodzą losowo. Równie dobrze, omawiana przez nią fotografia bezobiektywowa, może być dyskusją z aparatami analogowymi. Nie ma bowiem większego znaczenia, czy w środku jest matryca światłoczuła czy klisza. Bazowe założenie jest zatem bez większego sensu i raczej ma na celu jakieś romantyzowanie fotografii analogowej, w układach pozbawionych obiektywu. Nic w gruncie rzeczy ciekawego. Początkowa teza Michałowskiej, jest zatem dość dziwaczna, ale żeby nie było tak pesymistycznie, ma ona pewną rację, bowiem oglądanie zdjęć, wytwarza przekonania, co do otaczającej rzeczywistości, często nieprawdziwe, symulaklryczne. Praca jej jednak jest nadmiernie skomplikowana, co dla odmiany sprawia, że zmienienie sposobu patrzenia na fotografię dzięki takim teoryjom, jest niemożliwe.

Chcąc nie chcąc, musi przybyć ktoś uczony, może to być Pajączkowska i chłopstwu wyjaśnić, co ma myśleć. Zauważa jednak, wbrew Michałowskiej, że chłopi traktowali zdjęcia jak święte ikony. Zatem czymże jest ten nieszczęsny obraz fotograficzny? Otóż natura obrazu tego typu jest wieloraka i niejednoznaczna, co w skomplikowany sposób stara się wyjaśnić wspomniana już teoretyczka, autorka „Niepewności Przedstawienia”. Doskonałym przykładem, jest oczywiście zdjęcie żyrafy, o czym pisałem w swoim tekście o fotografii i rzeczywistości. Warto jednak ten fragment przytoczyć.

Jedno ze ze zdjęć, potwierdza istnienie wilkowora tasmańskiego, drugie jest problematyczne. Dziewczęta przedstawiły je jako dokument, dowód na spotkanie z wróżkami, które miały zamieszkiwać bodaj nieopodal strumienia. W ten sposób staje się częściowo nieprawdziwe, bowiem wróżki te miały istnieć tak samo jak przedstawiona na tym samym zdjęciu Frances Griffiths, która żyła i miała się dobrze. Istnienie Frances Griffiths, potwierdza akt urodzenia, ludzie którzy ją znali, oraz oczywiście inne zdjęcia, chociażby z dnia zaślubin. Jednakże, zdjęcie wykonane przez Elsie Wright przedstawia Frances Griffiths w towarzystwie wróżek. Kartonowych, misternie narysowanych, prawdopodobnie przez Elsie, ale nadal mamy do czynienia, ze zdjęciem dziewczynki w towarzystwie wróżek. Wiedza na temat ich pochodzenia sprawia, że nie zdjęcie odbierane jest już nie jak to przedstawiające wilkowora. Przestaje być przeźroczyste, staje się wartością samą w sobie, przedstawieniem na poły artystycznym. Aspekty formalne, nie są bowiem istotne w przypadku zdjęcia owego wymarłego drapieżnika. W przypadku zdjęcia Elsie i Franceski, stają się one istotne, widz przestaje patrzeć poprzez zdjęcie a patrzy na zdjęcie. Zatem już sam język wpływa na sposób odczytu poszczególnych zdjęć.

Już sytuacja z 1917 roku, stała się jedną z wielu podstaw, to zredefiniowania tego, czym jest zdjęcie. Mit doskonałego obiektywizmu, można to wytłumaczyć bardzo prosto. Najzwyczajniej nikt o tym nie pomyślał. Bardzo ludzka rzecz, bowiem refleksja rodzi się z czasem i wypiera bazowe założenia, chociażby w wyniku wynalezionych nowych sztuczek i zastosowań. Niemniej, fotografia bywa przezroczysta, choć zdarza się, że zdjęcie przezroczyste, staje się reprezentacją samą w sobie. Otóż najlepszym przykładem są fotograficzne formy wypowiedzi dziennikarskich, jak chociażby fotoreportaż czy fotoesej. Zgadza się, fotografią można stworzyć esej. Wszystkie elementy formalne obrazu, stanowią taką samą jego cześć, jak elementy formalne wypowiedzi pisemnej. Reportaż, napisany byle jak, niechlujnie, którego autor plącze się i mija z tematem przypomina kiepsko wykonane zdjęcie. Fotoreportaż, nie jest wartością samą w sobie, bowiem ma swój punkt odniesienia.

fot. Evgeniy Maloletka, Associated Press / za press.pl

Każde zdjęcie, może powstać na podstawie ustawionej sceny. Wówczas jest to, zgodnie z podejściem Pajączkowskiej, reprezentacja. Tyle tylko, że i ona jest przezroczysta, bowiem można dostarczyć informacji o panujących trendach w sztuce, modzie, obyczajach. Zdjęcie reporterskie ukazujące gości na mody, jest wielowymiarowym nośnikiem informacji. Odnosi się do wydarzenia, które miało miejsce w czasie i przestrzeni, równocześnie będąc formą reprezentacji. Goście bowiem tegoż pokazu, najczęściej sami wystrojeni są w najmodniejsze kreacje, często wypożyczane na jeden wieczór. Zatem nawet zdjęcie reporterskie, jest trudne w interpretacji.

Idąc bowiem za sposobem myślenia Paczjączkowskiej, za zdjęciem Jewgienija Moletki, nie kryje się żadna historia. Nie ma wojny w Ukrainie, nie ma cierpienia, nie ma głodu. To się czasem zdarza, bowiem gdy zdjęcia tego typu trafiają do galerii, opuszczają albo nigdy nie trafiają do prasy, stają się reprezentacjami. Trochę jak malarstwo batalistyczne, z „Bitwą pod Grunwaldem” na czele. Pomyłki się zdarzają i można zdjęcie pozowane wziąć za jakąś formę dokumentu. Bywa bowiem, że zdjęcie nie ma żadnej wartości dokumentalnej, bowiem powstało tylko i wyłącznie dla zabawy. Wówczas dowodzi jedynie inwencji jednej osoby, ale nie sposób na tej podstawie snuć wyobrażeń o nurtach panujących w jakiejś szerszej grupie.

Poczynione przez autorkę założenie sprawia, że nic nie jest warte zaufania, bowiem każde słowo może zostać zmyślone. Tym samym wszystkie wywody Michałowskiej, nie mają żadnego sensu, bowiem są znakiem pustym, nie odnoszącym się do niczego. Wszystkie zdjęcia, zebrane jakoby przez Pajączkowską, mogły zostać wygenerowane przez AI, być efektem sesji zdjęciowych i misternej post produkcji. Możliwe, że Pajączkowska zmyśliła wszystko co napisała i mamy do czynienia z fikcyjną podróżą wędrownego zakładu fotograficznego.  Tym samym, intencje autorki książki mogą być równie nieczyste. Kontekst jest jednak bardzo ważny. Informacja, iż przytoczone zdjęcie jest reporterskie, sprawia że rodzi się zaufanie, iż fotograf był świadkiem tych wydarzeń, o których nam donosi. Autorytet Pajączkowskiej, w kontekście książki o charakterze akademickim, sprawia, że przyjmujemy do wiadomości, że mamy do czynienia ze zdjęciami powstałymi na wsi, czasem wykonanymi przez chłopów. Medium jest przekazem, autor jest gwarantem.

O dobrej, Pajączkowskiej robocie

Nie można jednak Pajączkowskiej całkowicie ganić, nie napisawszy nic o dobrej robocie. Przede wszystkim, sam temat chłopstwa i oswajania z tą kwestią, jest nie bez znaczenia. Lewicowa Krytyka Polityczna, w 2022 roku, udziela głosu Makłowiczowi, który pisze, iż wysokie spożycie mięsa przez Polaków, jest potrzeba zaspokojenia potrzeb swych chłopskich przodków. Następnie prowadzący wywiad Jakub Majmurek, krytyk filmowy, pozwala Makłowiczowi wpaść w temat „biedażarcia”. Biedajadło, biedażarcie, to potrawy wywodzące się z biedoty, które następnie stały się światowymi fenomenami, jak ślimaki, żaby czy pizza. Makłowicz dodaje też coś o makaronie, ale ten prawdopodobni nie jest wymysłem Włochów, gdyż mógł przybyć z Chin i nie wiadomo, czy jest tam pochodzenia dworskiego czy chłopskiego. Niemniej mówieniem o bezmięsnych biedapotrawach, nie wpłynie się na rzekome myślenie o zaspokojeniu zapisanych genetycznie (sic!) potrzeb Polaków. Skoro Polacy, zaspokajają przekazane w genach, (ponownie, sic!), potrzeby, to jak przekonać ich do  bezmięsnego bieda żarcia? Sushi, stało się popularne w Stanach z innych przyczyn, niż w Polsce. Tutaj ryż z awokado, kojarzy się ze zbytkiem i dostatkiem. Stąd też wywody Makłowicza interpretuję, iż należy wylansować biedażarcie, które stanie się przejawem dobrobytu. Przyznać trzeba, że w swoich programach często prezentował bezmięsne potrawy, ale może niech się skupi na tym a nie bierze za socjologię, bo mu nie wychodzi.

Mentalność chłopską straszy też Paweł Mrozek, architekt w wywiadach dla Noizz. Twierdzi, że „Polacy są społeczeństwem chłopskim, które żyło głównie z uprawiania roli. W związku z tym nie mamy szacunku do przestrzeni i traktujemy ją jak coś, czego zawsze nam zbywa”. Tak jakby każdy chłop był obszarnikiem, który sam uprawiał dziesięć morgów pola. Ta archaiczna jednostka, użyta w celach estetycznych, zapewne nic czytelnikowi nie mówi. Jeden mórg to pięć tysięcy sześćset metrów kwadratowych. Domy powstają czasem na działkach o powierzchni sześciuset metrów kwadratowych. Tymczasem chłop pańszczyźniany przeważnie nie posiadał ziemi. Może wizualnie, pola ciągnące się po horyzont, mogły sprawiać wrażenie, że przestrzeń do życia jest nieskończona, ale chłop nie był głupcem. Nie był panem własnego losu a co dopiero ziemi. Wychodzi na to, że Polska, była krajem rolniczym, podczas gdy całą resztę Europy zajmowały miasta o białych wieżach. Synonimem chłopstwa jest chamstwo, co za tym idzie ubóstwo intelektualne, brak kultury.

Tam, gdzie kultura mieszczańska jest bardziej rozwinięta, miasta przyrastały w sposób organiczny przez setki lat, a interesy wykuwały się w procesie tej ewolucji. Ludzie mają tam więc zaufanie do procedur, bo nie zostały im narzucone. Oni sami je wymyślili, z dziada pradziada kombinowali, jak zrobić lepiej, a teraz mają to, co chcieli. Tymczasem Polacy nie mają takiego poczucia. Prawo przestrzenne to jest coś, co zostało im narzucone, co ich ogranicza i okrada. Jak oni mają więc akceptować te rzeczy, które potem z niego wynikają? (…) W krajach o kulturze mieszczańskiej ludzie mają też większe zaufanie do architektów i urbanistów. Potrafią również lepiej zidentyfikować i przekazać specjalistom swoje potrzeby, bo rozumieją, jaki jest podział ról. To jest bardziej coś na zasadzie – ja mam takie potrzeby, więc ty mi powiedz, jak zrobisz, żeby je spełnić. U nas jest odwrotnie – ja przyjdę i ci powiem, jak ty masz narysować, żeby mi się podobało. Wszystko postawione na głowie.

Paweł Mrozek, za Noizz.pl

Wszystko to można wyjaśnić nie chłopskim, chamskim pochodzeniem a ciężkimi przejawami własnej mentalności postkolonialnej autorów tych wypowiedzi. Łopanie, na Zachodzi to je takie planowanie i taka jakość, że klękajcie narody. W 2019 David Rudlin, piszący dla „The Guardian”, dowodzi, że Wielka Brytania nie potrafi planować miast a urbanistyka leży i kwiczy. Więc z dziada pradziada, mają całkowity chaos, który naród chłopski winien podziwiać. Może chodzi o Włochy, Austrię, Niemcy albo jakiś inny kraj, ale tego Mrozek nie precyzuje. Warto dodać, że temu organicznemu przyrostowi, sprzeciwiali się wszyscy wielcy architekci i urbaniści, Le Corbusier, Gropius, którzy upatrywali w tym chaosu, nieładu i marnotrawstwa. Tak też z resztą jest. Miasta ciężko się planuje, bo natura ludzka nie lubi planowania, ale można próbować. Polscy architekci epoki PRL też potrafili zapanować nad przestrzenią. Warto przypomnieć, że w zaułkach Londynu, hodowano trzodę a miasto śmierdziało odchodami. Wielka kultura mieszczańska w natarciu. 

Pajączkowska, poprzez materiały wizualne, snuje historie chłopów, to jak mogły wyglądać. Kultura chłopska, ich los, nasze pochodzenie nie są zagrożeniem dla świata i kultury. Wywodzenie całego współczesnego zła, choć kwestia spożycia mięsa jest kwestią sporną, z kultury, względnie jej braku, chłopskiej, sprawia, że grupa ta nadal jest demonizowana. Zatem jej publikacja nie jest pozbawiona wartości, jednakże jest to wartość inna niźli w zakresie teorii fotografii. Oswaja ona czytelników z chłopami jako klasą społeczną, która nie jest odpowiedzialna za całe zło, które ma miejsce w Polsce, także z punktu widzenia silnie lewicujących periodyków, historycznie związanych z klasą robotniczą i co najważniejsze, chłopską. Chłopskie dziedzictwo jest winne nadmiernej konsumpcji mięsa, niedomaganiu planowania przestrzennego, zapewne tez kokluszowi i gradobiciu. Wielka szkoda, że wpada w podobne narracje na temat mężczyzn, bowiem w odróżnieniu od wspomnianych pismaków, jest kobietą wykształconą, parającą się pracą naukową. Stąd też oczekiwania wobec niej są wyższe niż całej reszty. Niemniej, pod względem przybliżenia doli i niedoli chłopstwa, jest to publikacja dobra, choć nie wzorcowa. Pod tym względem nie będziecie nią rozczarowani. Dużo gorzej wypada kwestia teorii fotografii, która po prostu leży.

Patronite Herbata i Obiektyw

Słuchajcie założyłem sobie konto na Patronite, żeby trochę usprawnić prace nad treściami na blogu. Odrobina czasu i nowych, często rzadkich książek zawsze się przyda. Mój profil znajdziecie pod linkiem Patronite Herbata i Obiektyw