Saga o Wiedźminie od dawna nosi niezasłużenie miano najlepszej, polskiej powieści fantasy. Główną rolę odgrywa tu sentyment i Geralt z Rivii. Trzeba jednak przyznać, że w kontekście popkultury wydarzyło się coś niesamowitego, bowiem pierwszy raz książkę zakończono innym medium.
Na Wiedźmina trzeba spojrzeć zarówno z perspektywy książek oraz gry komputerowej, bowiem twórcom z CD-Project RED udało się coś, co jeszcze do niedawna było nie do pomyślenia. Do tego trzeba dołożyć zachowanie autora, pokazujące, że twórcę z dziełem często łączy tylko osobiste prawo autorskie. Sam autor sprzedawał prawa czy to ekranizacji czy egranizacj na lewo i właśnie prawo, do każdego jak sam mówi badziewia, byle zarobić parę groszy. Rozmienianie marki na drobne czy przemyślana strategia Mistrza, który liczył, że Polsce z materiałem źródłowym nikt sobie nie poradzi?
Saga o Wiedźminie
Nierzadko można spotkać opinie, że Saga o Wiedźminie, to najlepsza polska powieść fantasy. Nieco jednak gorzej z argumentami, bowiem lista przymiotników poparta zachwytem czytelników z lat młodzieńczych nie należy do zadowalających argumentów. Po wielu latach od pierwszej lektury, wróciłem do pięcioksięgu za sprawą gry komputerowej. Wniosek po lekturze może być tylko jeden, mianowicie, że czasem lepiej sobie takie powroty darować. Pomiędzy pierwszym a piątym tomem zieje spory rozziew. Właściwie gdyby Sapkowski tymi samymi słowy napisał dziś pierwszy tom sagi, to nie zostawiono by na nim suchej nitki. Trzeba uczciwie powiedzieć, że książka ta jest napisana wyjątkowo amatorsko. Czytając opisy, dialogi, widać, że pisząc tę powieść, sagę, zwał jak zwał, AS polskiego fantasy uczył się rzemiosła. Humor trzeba przyznać, jest niezły ale często nastoletni, wręcz gówniarski, co jest dziwne o tyle, że autor miał wówczas ze czterdzieści lat. Można łatwo odparować, iż powieści pisane przez dojrzałych dorosłych, przeważnie doprowadzają czytelnika do stanu, w którym życie obu jest zagrożone.
Saga jest dość nierówna, czasami męcząca, na końcu ostro już udziwniona, choć to już kwestia kwestia osobistych preferencji. Choć wyraźnie widać rosnący poziom warsztatu literackiego w trakcie pisania kolejnych tomów, tak ogólnie jest to książka bardzo przeciętna. Znacznie lepsze pod względem literackim jest Narrenturum czy też Trylogia Husycka, nie zdobyła sobie ona takiej popularności jak opowieść o białowłosym zabójcy potworów. Nie sposób powiedzieć dlaczego tak się stało, bowiem pierwszy tom przygód Reinmara z Bielawy ukazał się zaledwie trzy lata po zakończeniu Sagi o Wiedźminie. Najprawdopodobniej nie tyle Sapkowski stał się poczytnym pisarzem, co Geralt popularną postacią. Im więcej czasu miało, tym bardziej narastał sentyment za młodością, bowiem pierwsza część Sagi ukazała się w 1994 roku. Dziś widać tego kulminację, bowiem fani dostali prawdziwej obsesji. Ażeby lepiej zrozumieć popularność białowłosego, trzeba go pokrótce scharakteryzować. Cyniczny romantyk wymachujący mieczem i penisem na wszystkie strony. Doskonale zostało to oddane w pierwszej części gdy, kiedy już wszyscy tęsknili za Yennefer, ale karty podbojów kolekcjonowali z wypiekami na twarzy. Ot, typowe chłopięce wyobrażenie prawdziwej męskości, w którym jeśli nie można czegoś zerznąć, to może da się to zarżnąć. Na tym tle Reinam wypada trochę blado, bowiem choć jest romantykiem, to o bardziej werterycznym charakterze. Nigdy nie nauczył się prawdziwie władać bronią, jest słabowity, często go biją i porywają. Przez większość fabuły albo ucieka albo go gonią a raz nawet musiał schować się w serniku. Widać perypetie Reinmara z Bielawy nie są dość wyraziste, choć są zdecydowanie lepsze.
Fabuła trzyma się kupy, wciąga, choć nie zapada w pamięć. Kreacje poszczególnych postaci są niezwykle płytkie i gówniarskie. Przypominają bardziej archetypy, w tym na tle wielu męskich fantazji o kobietach. Przykładowo Yennefer to rodzaj mentalnie nastoletniej femme fatale a sam Gerlat to po prostu wyobrażenie każdego chłopca o sobie. Sapkowski dokonał jednak czegoś wyjątkowego, choć wyjątkowość ta, została rozsmarowana na jednej tylko płaszczyźnie. Pierwsza, to ten karczemny, szczeniacki humor, z którego składa się duża część Sagi.
Słuchaj no, obwiesiu — Jaskier wstał i udał, że robi groźną minę. — Brzydzę się gwałtem i przemocą. Ale zaraz zawołam Mamę Lantieri, a ona wezwie niejakiego Gruziłę, który pełni w tym przybytku zaszczytną i odpowiedzialną funkcję wykidajły. To prawdziwy artysta w swoim fachu. On kopnie cię w rzyć, a ty wówczas przelecisz nad dachami tego grodu, tak pięknie, że nieliczni o tej porze przechodnie wezmą cię za pegaza. „
Druga, to pozornie złożony świat, pełen postaci, które kierują się własną moralnością, mają swoje historie, motywacje i perspektywy. Niewątpliwie stanowiło to powiew świeżości wśród pozycji, w których świat dzielił się na dobro i zło, które starano przedstawić w kategoriach uniwersalnych i ostatecznych. Konstrukcja świata nie należy do szczególnie oryginalnych, jedynie wydaje się taka, zwłaszcza z perspektywy ówczesnego polskiego czytelnika. W literaturze fantastycznej ciężko wskazać przykłady motywu rasizmu, nie licząc może Tolkiena, który wychodził z prostego założenia predestynacji rasowej. Polska okresu PRL była krajem niemal jednorodnym etnicznie, przez co wątek, zwłaszcza w takim jak zaproponowany przez Sapkowskiego wydaniu, budził pewien podziw. Wielka szkoda, że gros czytelników nienawidzi wyimaginowanej poprawności politycznej, czyli chociażby osadzenia fabuły w klimatach Afryki. Podziw dla krytyki rasizmu, swoistego konfliktu na tle kulturowym, ideologicznym budzi podziw polskiego czytelnika, przy jednoczesnej całkowitej niechęci do odmienności. Wyróżnić można dwie główne grupy fanów wiedźmina, z których pierwsza jest tolerancyjna dla elfów ale nie toleruje czarnoskórych aktorów a duga upiera się przy słowiańskości powieści Sapkowskiego.
Rzeczą, która wyszła Sapkowskiemu naprawdę dobrze, choć nadal gorzej niż w późniejszej Trylogii Husyckiej, są relacje między wieloma postaciami. Opisano je zdecydowanie lepiej niż w głośnej ostatnio prozie Sandersona, która to pozycja jest dość świeża. Jest to jednak świat, gdzie jakiś kmiot pyskuje królowi i jeszcze mu za to jaj nie urżnęli. Więcej, wszyscy zachowują się jak bada szczeniaków, która radośnie turla się po trawie szczerząc mleczne ząbki. Tutaj, Sapkowski wychodzi obronną ręką, wprawdzie nie przez nokaut ale znaczną przewagą punktową. Pod względem zamysłu konstrukcji świata, bohaterów, wzajemnych ich powiązań i relacji jest naprawdę nieźle, choć wszystko gdzieniegdzie bierze w łeb za sprawą cwaniackich opisów. Wprawdzie w „Narrenturum” robi dokładnie to samo, ale z większym polotem.
Widać to również u twórców którzy chcą grać twardzieli i swoje fantazje przelewają na papier wraz z całą ich siermiężnością. Chyba każdy kojarzy osoby chcące być luzakami, mającymi zawsze ciętą ripostę, lecz riposty owe rzucone w trakcie rozmowy wywołują jedynie uczucie zażenowania. Twórcom gry udała się ta sztuka dużo lepiej, przez co postacie są różnorodne, nie zaś zbieraniną chłopców przekomarzających się ze zblazowanymi dziewczętami. Powiedzieć można, że wydają się prawdziwsze, choć poczynić należy małe wtrącenie, czy od fantastyki oczekujemy prawdziwości. Wszak fantastyka, ma stanowić oderwanie od codziennych doświadczeń, czyli właśnie relatywizmu moralnego, sprawić by świat stał się jasny. Tymczasem Sapkowski w świat fantastyczny, plótł to, z czym czytelnik mierzy się na co dzień. Wracając do przerwanego wątku, twórcy gry dopieścili pomysł pisarza i sprawili, że gówniarskie odzywki postaci są idealnie wkomponowane w ich charakter i sytuacje, w których się znajdują. W książkach było to trochę niespójne a przecież każdy nas, zachowuje się raz dorośle a innym razem, będąc nawet dorosłym człowiekiem powie coś tak głupiego, że wstyd się przyznać. Stąd też można zrozumieć rozgoryczenie Sapkowskiego. Kojarzony przede wszystkim z Wiedźminem, osiągnął przed jego premierą.
Dlatego po jakże wprawnie zrobionej grze, książkom będzie bardzo trudno wybronić się wśród nowych czytelników. One naprawdę brzmią trochę jak dopisany naprędce prequel celem wyrzeźbienia kilku euro. Przykro mi, ale lektura anglojęzycznego Wiedźmina brzmi równie mizernie jak wersji polskiej. Tłumaczenie jest be mała jeden do jednego co oznacza, że wiele niedoróbek warsztatowych zostało przeniesionych. Sentyment jakim polscy fani darzą przygody Gerlata z czasów gdy mieli naście lat musi ustąpić zderzeniu z rzeczywistością. Zachodnie rynki nie stały w miejscach, ukazała się masa książek a czytelnicy anglojęzyczni nie żyli przez te lata w pustce. Pamiętajmy, że mieli wielu wybitnych pisarze świetnie operujących angielszczyzną, znacznie lepiej niż Sapkowski polszczyzną na początku swojej drogi.
Bardzo wiele osób broni pisarza, twierdząc że już w 1998 wiesiek był silną marką, nawet bardzo. Tyle, że w kręgach fanów fantastyki. Gdyby ich zebrać razem do kupy, może sprzedaż pokryłaby koszty licencji. Mam ciut inne zdanie. Sapkowski myślał perspektywicznie. Po pierwszej klapie nastąpił serial i film. Szansa, że kolejna gra przyniesie twórcom kodu jakieś pieniądze była znikoma. Niech zatem chociaż pisarzowi coś skapnie. Perspektywą było zarobić, równocześnie nie tracąc nic ze swego wizerunku Mistrza Polskiej Fantastyki, który nie daje się przetłumaczyć ani na angielski ani na język innego medium. Na nieszczęście dla ASa CD-Project RED zrobił coś zupełnie innego.
Słowiańskość
Kwestią, która od lat rozpala serca i umysły fanów tej powieści, jest słowiańskość. Na przestrzeni lat przybrała ona formę obsesji, bowiem nie sposób mówić o Wiedźminie, nie poruszając kwestii słowiańskości. Historia sporu o słowiańskość Wiedźmina jest dość długa i sięga początków dwudziestego pierwszego wieku, gdy cała Saga była już kompletna. Osobiście pierwszy raz tą kwestią spotkałem się na we wczesnych latach dwutysięcznych, w pożal się Boże magazynie o grach komputerowych CD-Action. Ówcześni redaktorzy musieli należeć do grona pierwszych czytelników i fanów Sapkowskiego, przez co na łamach wygłaszali różne mądrości. Wygłaszali z resztą przeróżne opinie, bowiem jeden ze starszych stażem zarzucał młodym kobietom „bezdupie”. Nie dziwota, że przez lata szczycili się mianem najlepszego magazynu o grach komputerowych. Nie pomnę dziś czy była to jedna osoba, niemniej dowodzono, że Saga nie została przetłumaczona na angielski, ze względu na słowiańskość, której zachodni czytelnik nie rozumie. Polski czytelnik bez problemu akceptuje celtyckość czy anglosaskość jednak w drugą stronę sprawa wydaje się beznadziejna. Innym razem argumentowano, że wiele motywów zawartych w przygodach Geralta, pochodzi z legend arturiańskich, co wcale nie przeczyło słowiańskości.
Zasadnicze i podstawowe pytanie brzmi, czym jest słowiańskość. Istnieją najróżniejsze koncepcje kim byli i skąd przybyli ci, których nazwano Słowianami. Najstarsza hipoteza mówi o wielkiej wędrówce ludów, jednak brak na to dowodów. Znacznie ciekawszą i bardziej obiecującą wydaje się hipoteza o stylu życia. Otóż to nie ludzie się przemieszczali a pewien surowy styl życia. Na ternach słowiańszczyzny, nie odkryto bowiem zbyt wielu cennych przedmiotów ani nawet obecności koła garncarskiego. Wszak z prostej, ulepionej w rękach miski je się równie dobrze jak z utoczonej na kole. Nie pozostały też po Słowianach żadne mity i legendy, bowiem nie nie znali pisma. Stąd też slogan o słowiańskości Wiedźmina, jest chyba wyrazem tęsknoty za czymś własnym. W Internecie krąży cytat, zaczerpnięty podobno z wydanego w 2005 roku tomu, „Historia i Fantastyka”, będące go wywiadem Stanisława Beresia z Andrzejem Sapkowskim. Cytat ów brzmi następująco; „Możemy nosić chińskie ciuchy, jeździć czeskimi autami, patrzeć w japońskie telewizory, gotować w niemieckich garnkach hiszpańskie pomidory i norweskie łososie. Co do kultury, to jednak wypadałoby mieć własną.”
Jest to oczywiście wierutna bzdura, aforyzm jakich wiele krąży w Internecie, ale rzucona została przez kogoś darzonego szacunkiem. Wpisuje się on jednak w nurt „rdzennych kultur”, czyli bójek o swoiste intelektualne prawa autorskie czy też pierwszeństwo w stworzeniu mitu czy legendy. Nie sposób jednak powiedzieć co znaczy, że dany zwyczaj jest rdzennie polski ani co oznacza mieć własną kulturę. Przypomina to trochę wymyślanie koła na nowo, byle tylko móc pochwalić się jego wynalezieniem. Mówiąc o „naszej kulturze”, mowa jest o tym, co uważamy za nasze, co przeniknęło do mentalności chociażby Polaków na przestrzeni dziejów, co przenika obecnie. Ludy, które zamieszkiwały tereny współczesnej Polski, zostały niejako włączone do słowiańskiego kręgu kulturowego, właśnie poprzez akceptację tego rozprzestrzeniającego się stylu życia. Istotne są zaś procesy historyczne, społeczne, które nadają poszczególnym elementom ostatecznego kształtu. I tak można dziś bez większego problemu odróżnić Polaka od Francuza. Różni ich nie tylko język, ale też podejście do życia. Nierzadko zarzuca się Polakom, iż na ich ulicach panuje szarzyzna, ludzie są cisi, nie uśmiechają się i nie przypominają wyglądem papugi. Są to cechy nie tyle odziedziczone po PRL, który był dalece bardziej kolorowy a pewna spuścizna dziejowa, bowiem dawni Słowianie gardzili zbędnym zbytkiem. Cechy te nadal są widoczne, chociażby w sposobie ubierania się Polaków.
Słowo pisane ma niezwykłą moc, przez co Sagi, do których z resztą odnosi się tytuł pięcioksięgu, legendy arturiańskie, japońskie Kojiki i Nihon Shoki a także dzieła greckie, pozwoliły przetrwać wielu mitom po dziś dzień, inspirując kolejne pokolenia twórców. Bogaty materiał źródłowy, pozwolił na wykształcenie się pewnego kanonu, który stał się bez mała obowiązujący wśród twórców fantasy. Pozwoliły również popkulturze wytworzyć pewne wyraziste archetypy, z których najbardziej rozpoznawalny jest oczywiście wiking. Wprawdzie również Słowianie często byli wikingami i z wieloma ich grupami, nikt bez powodu zwady nie szukał. Jednakże, jako, że są przy przedstawiani jako trochę ciapowaci, ciężko potraktować dawnych wojów poważnie. Do tego kojarzą się z rezerwuarem niewolników, co jest popularną teorią na temat znaczenia i pochodzenia nazwy tej grupy. Co do tego nie ma jednak zgody i może się ona odnosić nawet do „błota”, bowiem Słowianie nie przejmowali się architekturą i jeśli warunki pozwalały, mieszkali w ziemiankach. Co ciekawe, w wyobrażeniu o tej grupie istnieje spory rozziew. Sympatyczni Czesi, niewątpliwie są Słowianami, tak samo jak srodzy, zamieszkujący smagane zimowymi wiatrami rejony Europy, Rosjanie.
Omawiana grupa nie należy do małych, w dodatki nie była ona jednorodna. Zamieszkiwali oni tereny nadmorskie, górskie, równinne i leśne a tereny przez nich zamieszkane do dziś rozciągają się od Azji aż po słoneczne Bałkany. Słowiańskość w Czarnogórze, gdzie rosną oliwki i uprawia się winorośl będzie nacechowana inaczej niż w Polsce. W tym kontekście, ciepłe, pełne słońca Toussaint jest tak bardzo słowiańskie jak tylko można, prócz nazwy naturalnie. Oliwki i młode wino w promieniach południowego słońca, to codzienność grupy Słowian Południowych, do których zaliczyć można Chorwatów albo Czarnogórców. Daleka, zimna Rosja, to przykład na to jak odmienna jest i była słowiańszczyzna. Plemiona żyjące z uprawy, czciły zapewne inne bóstwa, niż te żyjące na ternach nadmorskich czy tam, gdzie zima jest groźniejsza od topora.
Kolejnym błędem jest przyjmowanie, iż era Słowian zakończyła się chrystianizacją, gdy stali się właśnie chrześcijanami. Nierzadko bowiem myli się grupę wyznaniową z grupą etniczną. Jako, że są przy tym przedstawiani jako trochę ciapowaci, kojarzą się z rezerwuarem niewolników, co jest popularną teorią na temat znaczenia i pochodzenia nazwy tej grupy. Tyle tylko, jak pośród wszystkich szerokich grup etnicznych, jedni sprzedawali, drudzy byli sprzedawani. Słowianie, nie wiedząc, że są Słowianami, często wypuszczali się na łupieżcze wyprawy z Wikingami, parali się handlem niewolnikami Właściwie nie wiadomo kim byli i jacy byli. W zależności od potrzeb, każdy przytacza swoje źródła. Pewnym jest, iż niewiele z tamtych czasów zostało a na terenach zamieszkanych przez naszych przodków, próżno szukać imperiów, co niektórym czasem się marzy.
Stąd też nie bardzo wiadomo jak miałby wyglądać ów słowiański klimat. W dodatku Słowian traktuje się jako jednorodną, homogeniczną grupę, nie zważając chociażby na wspomnianych Słowian Południowych. W dodatku trzeba pamiętać, co niektórym może być nie w smak, że Słowianami są też Rosjanie czy Ukraińcy. Terany zamieszkałe przez tę kulturę są bardzo rozległe. Nie wiemy nawet które wierzenia są „czysto słowiańskie” a które to jedynie zaadaptowane kultury, jak w przypadku Peruna, który jest tylko wariacją na temat Thora. Jakby tego było mało, co ponownie dla wielu może okazać się ciężko strawne, to pewna matriarchalność. Otóż Słowianie mogli bardziej czcić Perperunę, niźli jej męskiego odpowiednika. Ważną boginią mogła być również Mokosz. O upodobaniu do kobiecości, świadczyć rozbudowany kult maryjny, chociażby w Polsce. Stanowić może spadek po żeńskich bóstwach, dalece ważniejszych od męskich, bo związanych z płodnością. Dopiero kiełkujące na ziemiach słowiańskich chrześcijaństwo nadało znaczenia bogom męskim, bowiem Trójca Święta, jak żywo przypominająca Trygława, była w całości męska.
Nadeszła pora by przejść do jakichś konkluzji. Słowiańskość jest zbyt trudna do jednoznacznego zdefiniowania, bowiem jest to zbyt szeroka grupa. Jednakże różni się sposobem bycia Polak od Irlandczyka, równocześnie wykazując pewne cechy wspólne z Rosjaninem, co wielu może być nie w smak. Patrząc chociażby na literaturę, łatwo wyczuć kto napisał „Metro 2033” , „Zbrodnię i Karę”, „Poniedziałek zaczyna się w Sobotę” czy „Solaris” czy „Wyjście z Cienia”. Nawet w gach komputerowych , jak chociażby w serii STAKER wyczuwalne jest jakieś poczucie „bycia u siebie”. Powstało wiele post apokaliptycznych opowieści, jednak niektórzy autorzy mają w sobie coś, co pozwala od ręki powiedzieć, że we Francji czy Londynie to oni się nie wychowali. I choć akcja Wiedźmina toczy się na wielkim, podobnym do Europy kontynencie, tak czuć, że cesarz Emhyr był z Radomia.
I choć chciałoby się tym humorystycznym akcentem zakończyć, tak trzeba napisać jeszcze kilka słów. Niestety, w naszych głowach Zachód nadal jest kryształowy, reprezentowany przez Białe Miasto Gondor, Złoty Gród albo mityczny Camelot, zamek króla Artura gdzie po brukowanych ulicach przechadzają się rycerze w lśniących zbrojach, uosobienie cnót, choć to idiotyczne miejsce. Tymczasem u Słowian śmierdzi gównem i jest zimno. Doskonale widać to w estetyce pierwszej komputerowej części przygód Geralta. Estetycznie przypomina nieco serię Ghotic, która wprawdzie wyprodukowana została przez niemieckie studio, jednak gracze na wschód od muru zakochali się w niej bez pamięci. Złośliwi mówią, że cechowała ją pewna siermiężność, którą Słowianie ze swoimi blokowiskami musieli pokochać, gdyby nie fakt, że bloki wymyślił Francuz. Echa naszej mentalności widoczne są również w przedstawieniach wieśniaków w Velen z trzeciej części gry. Również w obliczach żołdaków i prostych mieszczan, można dostrzec pewne stereotypy, które nieobecne są w zachodniej estetyce.
Dwunastowieczna Polska raczej mało różniła się od dwunastowiecznej Anglii, jednak tak bardzo wyobrażenie cywilizowanego Zachodu i dzikiego Wschodu utkwiło nam w głowach, że część z nas nie potrafi się go pozbyć. Zatem Saga, jest powieścią o bardzo silnym słowiańskim charakterze, który budował się na przestrzeni wieków a wyraża się głównie w naszym własnym wyobrażeniu o sobie. Napisana w latach dziewięćdziesiątych, stanowi pewną kumulację wyobrażenia własnego o Polaku, polskości a tym samym słowiańskości. Stanowi też pewne uzewnętrznienie kompleksów narodowych. Ot, cała słowiańskość, której tak pragniemy, to brodzenie w gównie po kolana, smród przetrawionego, wysokoprocentowego alkoholu połączony z odorem długo niemytego ciała i bieda. Co ciekawe, można znaleźć opracowania, których autorzy piszą, iż nasi przodkowie mieszkali w skromnych domach, wręcz ziemiankach, lecz chętnie korzystali z rzek i łaźni, przez co, jest był to lud czysty, zadbany, choć skromny. Zatem mit Wielkiej Lechii był prawdziwym powiewem świeżości i to dosłownie, w wyobrażeniach o Słowianach i ich krajach. W dodatku nie stanowi wcale złego pomysłu, który można by twórczo wykorzystać, chociażby przekładając na realia gry albo dobrej powieści. Problem w tym, że polski czytelnik mógłby tego nie przetrawić.
Poszukiwacze słowiańskości w wiedźminie biorą się zatem do rzeczy trochę ze złej strony. Równocześnie, Myszowór czy Wyzima, to imiona i nazwy, które dla choć Polaka brzmią swojsko, to całkowicie tracą po przełożeniu na angielski. Mousesack, przypomina jedno z wielu zabawnych imion, które na przestrzeni lat otrzymywali bohaterowie najróżniejszych opowieści spod znaku fantasy. Zważywszy, że Celtowie aż tak bardzo się od Słowian nie różnili, wystarczyłoby użyć słów takich jak wołchw, żerca albo niech by był i litewski kriwe, by nadać całości charakteru. W odpowiedzi na tę potrzebę twórcy gry dalece się popisali, wprowadzając chociażby niesamowicie klimatyczne zadanie „Dziady”, w którym występuje nikt inny, jak Guślarz. Wprawdzie jest to jednak dodatek, smaczek, w tworze, którego podstawą była fascynacja współczesnym miksem kulturowym, ale wpisującym się w koncepcję, pewien twór myślowy. Język w gruncie rzeczy ma duże znaczenie, bowiem druid to właściwie to samo co żerca, ale brzmienie słowa jest bliższe znanym formom językowym. Również niemal niewymawialny dla osoby niepolskojęzycznej wołchw wpisuje się w ów swojeski konstrukt myślowy, spod znaku „nasze”.
Sam Sapkowski jakby nie było pochodzi z Polski, która zaliczana jest do krajów słowiańskich. Zatem tutaj jak najbardziej można poszukać pewnego charakteru, którego autor być może jest nieświadomy. Czytają dość powieść, można odnieść wrażenie, iż autor chciał nakreślić bardziej realistyczny a może wręcz naturalistyczny świat, przyozdobiony elementami fantasy. Rzecz ta udała mu się znacznie lepiej w Trylogii Husyckiej. Elementy fantastyczne, nadnaturalne choć pozornie odgrywają ważną rolę, występują w ilościach homeopatycznych, nie mając większego znaczenia. Dotyczy to także wątku Samsona Miodka. Ta przytłaczająca, ponura, naturalistyczna wizja świata wydaje się być charakterystyczna dla polskiego myślenia. Historia odcisnęła na wielu pewne piętno, które następnie wkradło się w wykreowany przez Sapkowskiego świat. Jest tam jednak też pewna praktyczność, pewien realizm, być może właściwy prasłowiańskiemu stylowi życia i mentalności. Raz jeszcze warto napisać, że Słowianie byli duża grupą, którą tworzyli ludzie bardzo praktyczni, będący być może realistami. Stąd też proza polskiego fantasty ma w sobie pewien ryt demitologizacyjny, przez co skradła serca czytelników. Warto zwrócić uwagę na wcześniejsza uwagę o lśniących zbrojach. Czytając importowaną zwłaszcza z USA fantasy, można zauważyć pewien prymitywizm bohaterów. Otóż przez długi czas, nie licząc naprawdę wybitnych powieści, bohaterowie fantasy dzielili się na złych, dobrych oraz tych, których można nawrócić. Świat dzielił się dobro i zło, bez uwzględnienia odcieni szarości, pespektyw i moralności. W „Sadze o Wiedźminie” właśnie to się pojawia, jednakże zawsze ciąży w stronę ciemniejszych odcieni. Pomimo tego, że Geralt przyjmowany jest przez koronowane głowy, często traktowany jest jak coś podrzędnego, bywa, że instrumentalnie. Bez względu na wszystko musi baczyć, by nie zostać zgniecionym przez koła władzy. Wszystkie postacie mają swoje cele, motywacje, poglądy, zdradzają by następnie wrócić. Nie zdarza się by szczurołap został serdecznym kolegą księcia, z którym rusza ratować świat. Bo i przeważnie nie o świat chodzi, choć Białe Zimno, gdzieś tam majaczy w tle. Możliwe, że słowiańskości można upatrywać właśnie w tym bardzo realistycznym jak na fantastykę spojrzeniu na świat. Świat Wiedźmina, to również świat pewnej nostalgii. Jest to bowiem świat postępu cywilizacyjnego i technicznego gdzie istnieje możliwość tworzenia mutantów o nadludzkich zdolnościach. I potrzeba, bo za stodołą bies się czai. Postęp technologiczny, rozwój wiedzy wyklucza istnienie bożątek i jaroszków. Tymczasem tutaj, choć przerzedzone nadal istnieją, nieostrożny wędrowiec może zginąć w paszczy wywerny, ghule grasują po cmentarzach a wampiry wysysają nocą krew.
Droga z której się nie wraca
Sprawa z Wiedźminem jest jednak o niebo ciekawsza, bowiem wydarza się tutaj coś bezprecedensowego. Powieść, książka towarzyszy nam od dość dawana. Można być youtuberem, fotografem, kimkolwiek, ale pewnym osiągnięciem jest wydanie książki. Wprawdzie zarabianie na literaturze nie jest łatwe, ale każdy chce napisać książkę. Druk uchodzi za bardziej szlachetną formę wypowiedzi. I tak, rzadko kiedy filmy na podstawie książek dostają lepsze noty od pierwowzoru. Wprawdzie wynika to głównie z całkowitego niezrozumienia jeżyka filmu oraz faktu, że wierne adaptacje nie mają większego sensu. Nie mniej, na podstawie wyśmienitych książek powstały niezwykłe filmy, takie jak „Imię Róży” czy „Władcę Pierścieni” ale historia zna też przypadki gdy przeciętne książki stawały się małymi arcydziełami kinematografii. „Tożsamość Bourna” z osiemdziesiątego ósmego roku, „Mechaniczna Pomarańcza”, „Czas apokalipsy”, „Miasto Boga”, „Lśnienie”, Ojciec Chrzestny”, „Trainspotting” czy wreszcie „Łowca Androidów”. Zwłaszcza „Mechaniczna Pomarańcza” czy właśnie „Blade Runner”, to męczące, kiepsko napisane książki, które nie zapadają w pamięci. Filmy wprawdzie też nie spotkały się z ciepłym przyjęciem w dniu premiery, ale z czasem przyćmiły oryginał i zyskały miano prawdziwie kultowych.
Sam w sobie, film idzie już z książką łeb w łeb od bardzo dawna, jako pełnowartościowe medium sztuki. Trochę gorzej mają gry, bowiem ciągle są jeszcze gdzieś w ogonie stawki. Wprawdzie na przestrzeni lat powstało wiele eksperymentalnych, wyjątkowych tytułów, ale żadna gra nie została jeszcze rozpoznana jako dzieło sztuki. Mało kto zwraca też uwagę na interesujące, pomniejsze produkcje, skupiając się najpopularniejszych tytułach, które są tak samo reprezentatywne dla gier jak „Ślepnąc od świateł” dla literatury albo „Avengers” dla całej kinematografii. Gry komputerowe zaczęły jednak wkradać się w obszar zainteresowania krytyków, co oznacza pewną zmianę ale nadal traktowane są nieco po macoszemu. Twórcy komputerowej kontynuacji przygód książkowego wiedźmina dokonali jednak czegoś nieprawdopodobnego. Otóż stworzyli grę lepsza od książki, równocześnie będącą zwieńczeniem przygód Geralta z Rivii. O ile pierwsza część gry jest swoistą wprawką, choć nadal wyśmienitą, tak część trzecia stanowi pełnoprawne zwieńczenie Sagi. Twórcy gry poszerzyli świat, nadali głębi postaciom, nowe zaś doskonale wykreowali, dobrali idealnych aktorów i aktorki do podłożenia głosów a nawet więcej. Dokończyli „Sage o Wiedźminie” na poziomie, na który Sapkowski nie jest już w stanie się wznieść. Pokuszę się o stwierdzenie, że gry doprowadziły książkowy pierwowzór do pełnej dojrzałości i stanowią najlepsze jego zwieńczenie o jakim autor mógł marzyć.
Nie dziwnym zatem, że Sapkowski dostał szału, bowiem wydany w 2013 „Sezon Burz” okazał się całkowitą klapą, poziomem nie sięgając nawet pierwszym opowiadaniom a co dopiero części pierwszej czy trzeciej części gry. Prawdopodobnie plan Sapkowskiego był prosty. Po klapie gry, wyjdzie na scenę i sam sobie nałoży na skronie koronę króla polskiej fantastyki. Poprzeczka postawiona Sapkowskiemu bardzo wysoko chociażby z dodatkami, jak bajeczne „Krew i Wino” czy też fenomenalnymi „Sercami z Kamienia”. Pozornie prosta, romantyczna historia Iris i Olgierda, oparta na przygodach Twarowskiego zjednała sobie graczy jak świat długi szeroki. Twórcy włożyli masę wysiłku w opowiedzenie jej na wszystkich oferowanych przez język gry komputerowej poziomach.
Gry pozwoliły graczom opowiedzieć się po jednej ze stron. Mogli zadecydować jak potoczą się losy wielbionego bohatera, oraz czy w końcu wybierze tę właściwą czarodziejkę. W tej kwestii namieszał, wspomniany dodatek „Serca z Kamienia”, który przywołał wspomnienia części pierwszej, gdy Geralt mógł związać się z Triss lub Shani. Czekałaby zatem Andrzeja nie lada przeprawa, bowiem musiałby wybrać która ścieżka fabularna jest tą właściwą, jak powinny się potoczyć losy, całego wykreowanego świata. Musiałby chcąc nie chcąc wydać książkę na podstawie gry. Niech nas przed gniewem Sapka Melitele i Wieczny Ogień uchronią. Byłaby ona jednak całkowicie niezrozumiała dla tych, którzy nie mieli okazji zagrać, bowiem nie wszyscy, którzy wiedźmina czytali od 1994, rozkochali się grach komputerowych. Było to widoczne w serii „Metro”, bowiem trzecia część odnosiła się do wydarzeń z gry, w tym bitwy o bunkier. Efektem było całkowite niezrozumienie zachowania głównego bohatera. CD-Project w znacznie jednak szerszym stopniu otwiera pewien nowy, prawdziwie multimedialny rozdział w historii. Wiedźmin wszedł na drogę z której się nie wraca.
You must be logged in to post a comment.