Wędrowny Zakład Fotograficzny

Wędrowny Zakład Fotograficzny

„Wędrowny Zakład Fotograficzny”, to publikacja ciekawa, ale też budząca pewien niesmak. Bez problemu znajduję uznanie dla odwróconej perspektywy, zaoferowanej przez autorkę, ale z równą łatwością napiszę kilka słów bardzo zjadliwej krytyki.

Zdjęcia mają nas poruszać do zadumy nad dolą i niedolą człowieczą. Przyjechał, sfotografował  jak malowniczo ktoś wyzionął ducha, jeszcze dobrze zarobił i odszedł.  I nagle wyskakuje niejaka Agnieszka Pajączkowska, o której wiem tyle co nic, poza tym, że dużo o niej na okładce napisali, albo sama o sobie napisała, bo to jej książka. Owa Pajączkowska wymyśliła sobie, że nie pokaże nam, czytelnikom wykonanych zdjęć. Podaruje je fotografowanym, których pozna w podróży po wschodniej granicy prowadząc swój wędrowny zakład fotograficzny. Jednakże, jeśli otrzyma za zdjęcia jajko, czy ziemniaka, albo chociaż kubek mleka, to już można mówić o wymianie, a od niej niedaleko do handlu.

Wędrowny Zakład Fotograficzny

Z czasów studenckich, z zapadł mi w pamięci pewien film. Jego twórcy zabrali widza do Afryki, do jakiejś wioski której nazwy nie pamiętam, o ile miała nazwę, bowiem była to wioska ludzi żyjących z bycia fotografowanymi. Naturalnie za niewielką opłatą. Przez lata przybywali do nich turyści, którzy fotografowali, ale rdzenni mieszkańcy nie bardzo rozumieli czemu to robią. W chwili gdy przybył do nich twórca owego filmu dokumentalnego, nadal nie rozumieli, poza faktem, że można na tym cokolwiek zarobić. Wielce ciekawym było jak nasi, czyli biali turyści są kantowani na własne życzenie, ale to już inna historia. Ważniejsze dla dalszej części wywodu jest, że zarówno turyści jak profesjonalni fotografowie robią setki zdjęć, ale żaden fotografowany przeważnie nie ma szans ich obejrzeć, dowiedzieć się po co powstały. Nie ma zatem sensu nawet wspominać o możliwości ich zatrzymania. Chyba żadna ofiara wojny, bohater reportażu społecznego, nie ogląda zdjęć zrobionych przez przybysza z aparatem, który często jest warty tyle, że wyżywiłby mieszkańców przez kilka miesięcy a w Afryce to i lat. Stąd też „Wędrowny Zakład Fotograficzny”  i podejście Pajączkowskiej nabierają pewnego znaczenia. Otóż decyduje się ona podarować, lub wymienić zrobione przez siebie zdjęcia.

Fotografia

Fotografia, zdjęcie jest pretekstem, do rozmowy, dalszej interakcji z napotkanymi osobami. Pozornie, autorka oferuje zdjęcie, w zamian za opowieść fotografowanej osoby. Pajączkowska nie ma jednak aspiracji artystycznych, ani dokumentalnych, co jest już jednak dziwne, bowiem jak odciąć fotografię od obu tych funkcji równocześnie, pozostaje zagadką. Przedstawia nam, czytelnikom, swoje powody, które nią kierowały. Najciekawszy pozostaje właśnie fakt, zaoferowania komuś zdjęcia. Brzmi to bardzo usługowo, ale stanowi ciekawą przeciwwagę, dla wszystkich tych osób, które swe zdjęcia zabierają ze sobą. Fotografowany nie wie wówczas po co powstały, dlaczego i gdzie się pojawią, ale też nie może ich zatrzymać. Tymczasem zdjęcie, może być cenne. Być może, tego nie wiem i nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, ma pozostać jako pamiątka, dla tych, którzy będą przeglądali rzeczy fotografowanych ludzi, gdy ci odejdą. Natomiast w pracy Pajączkowskiej, jest dokładnie na odwrót. To my, czytelnicy, nie otrzymujemy żadnego z tych zdjęć, pozostają one dla nasz sferą domysłów, swoistej intymnej wymiany pomiędzy autorką a fotografowanymi. Ciekawość potęguje świadomość nadal istniejącej slum tourism, turystyki polegające na zwiedzaniu obszarów nędzy i rozpaczy. Przypominają się zaraz opowieści o pierwszych fotografach – amatorach, którzy ją uprawiali. Z tym, że chociaż udawali że to w szczytnym celu.

Osobiście widzę, że tutaj wyraźna pozostaje myśl Barthesa i Sontag, bowiem to amerykańska intelektualistka pierwsza zdała pytanie, czego można dowiedzieć się ze zdjęcia zmarłej osoby, matki właśnie. Barthees, jako jej znajomy, lub przyjaciel, rozwija tę kwestię w swojej trzyczęściowej wypowiedzi, znanej jako „Światło obrazu”. Perspektywa autora zmienia się bowiem w trakcie pisania, przez co można wyodrębnić trzy części, trzy sposoby myślenia o fotografii. Tutaj istotne będą dwa elementy jednego z nich. Dla wielu z tych osób, fotografia będzie dowodem, że kiedyś żyli, że w ogóle istnieli. Tym bardziej, że dzieci są gdzieś daleko, nie odwiedzają ich zbyt często, czasem pozostali całkiem sami. Gdy ktoś wejdzie za kilka lat do domów tych żyjących samotnie, zdjęcia będzie jedynym dowodem ich istnienia. Na tych zdjęciach będą jeszcze żywi, choć będą już martwi. Choć papier jest nie mniej śmiertelny, od tych którzy zostali na nim uwiecznieni. Można powiedzieć, że papierowa odbitka i pamięć mają ze sobą wiele wspólnego. Trzeba o nią dbać, żeby nie zginęła. Książka pozwala nam się zastanowić nad jeszcze jednym aspektem fotografii. Zapytajcie teraz siebie, ile razy zrobiliście sobie zdjęcie z całą rodziną? Z kumplami na imprezie, może w ostatni piątek. Trafi na Instagram pozostając zdane na łaskę i nie łaskę administratorów. Gdy pewnego dnia znikną, być może okaże się, że nawet nie macie własnej kopii. Zmierzam jednak do czegoś innego. Wiele osób w pogoni za fotografią artystyczną nie ceni jej najbardziej prozaicznego zastosowania, mianowicie pamiątki.

Zdjęcie

Większość osób używa niepopularnego już słowa, w kontekście robienia zdjęć, mianowicie „zdjąć”.

Pani się odsunie, ja wyjadę to jeszcze mnie Pani na motorze zdejmie.

Można by wrócić raz jeszcze do Sontag i jej felietonu w którym analizuje sposób mówienia o fotografii. Iż jest w niej coś agresywnego.

[…]Nawet bowiem jeżeli nie zdajemy z niej sobie jasno sprawy, nazywamy rzecz po imieniu, mówiąc o: „ładowaniu” aparatu i „celowaniu” aparatem, o „strzelaniu” zdjęć […]

[…]Podobnie jak samochód, aparat fotograficzny sprzedawany jest jako broń drapieżna, zautomatyzowana, gotowa do ataku. Większość ludzi pragnie łatwej, „niewidzialnej” technologii. Producenci zapewniają klientów, że robienie zdjęć nie wymaga ani umiejętności, ani wiedzy, że urządzenie samo wie wszystko i reaguje na najmniejsze skinienie. To równie proste jak przekręcenie kluczyka w stacyjce samochodu albo naciśnięcie spustu w karabinie.[…]

Zatem, dlaczego mówi się  „zdjąć kogoś?”. Możliwe, że ma to jakiś związek ze „zdjęciem miary”. Ponoć zdejmowano też rysunki. Zdjąć miarę, rysunek, „zdjąć obraz”. Tutaj można by się odwołać do, do koncepcji Balzaca, iż wszystkie ciała fizyczne, złożone są z warstw. Możliwe, że całkowicie intuicyjnie, ludzie odnoszą się w taki sposób do zdjęć. Otóż aparat coś z nich zdejmuje, jedną warstwę, która następnie zostaje utrwalona na zdjęciu właśnie. Brzmi trochę jak wariant na temat kradzieży duszy, ale nie sposób tego potwierdzić.

Za każdym razem niezmiernie poruszające są reakcje ludzi. Niektórzy oczywiście się boją, ale dla wielu jest coś niezwykłego, w możliwości otrzymania choćby jednego zdjęcia. Właściwie jeszcze dziesięć lat i całe przedsięwzięcie zostałoby skazane na porażkę. Możemy też popatrzeć na całość w następujący sposób. W ramach swojego przedsięwzięcia Pajączkowska, zostawiła coś dla innych badaczy kultury. Być może jakiś młodziak, właśnie za dziesięć lat pojedzie w tamte rejony,  zainspirowany Wędrowny Zakładem, jak autorka Zapisem Socjologicznym Zofii Ryde. Wyruszy tam i w walących się chałupach znajdzie tych kilkadziesiąt fotografii wykonanych w trakcie działania Zakładu. A może ona sama wróci i zapyta tych, którzy zostali co o nich myślą? W końcu jej praca doktorska związana była z pamiątkowym wymiarem fotografii.

Wędrowny zakład fotograficzny
Zdjęcie znalezione w opuszczonym mieszkaniu, żałuję ze ich nie zabrałem, bo trafiły na śmietnik.

Okruchy

Pajączkowska zabiera nas w podróż po pamięci, przeszłości, wspomnieniach, przemijaniu. Zapewne niektórzy poczuli się smutni, że ten wiejski świat przemija, że nie będzie komu go kontynuować. Co właściwie chce autorka chce przewieźć z tej chaotycznej podróży? Czy ciekawi ją wieś, historia, konflikty, wspomnienia? Jak sama zaznacza, najważniejsze jest bycie w drodze, bycie w drodze. Co się zaś trafi w trakcie, to po prostu będzie. Fotografia ma stanowić pretekst, by zaczepić ludzi. Warto podkreślić raz jeszcze, ten jakże prosty pomysł oferowania napotkanym ludziom zdjęć, stanowiących zapłatę za ich historie albo jakąkolwiek pomoc w dalszej drodze, na ten przykład kilka jabłek. Nierzadko rozmówcy wyjmują swoje zbiory fotografii i snują opowieści. Wspomnienia zamknięte w pudełkach nagle odżywają, wydostają się na światło dzienne, choć często są całkowicie wyrwane z kontekstu albo go pozbawione. Czasem są ułożone chronologicznie, czasem nie. Pozostaje pytanie, czy ktoś je przechowa, gdy umrą właściciele, czy też trafią do wielkiego kontenera ustawionego pod domem, przez firmę sprzątającą? Może przetrwają, w walącej się chałupie aż jakiś ciekawski antropolog zajrzy tam w poszukiwaniu śladów pamięci.

Możemy też powiedzieć, że Pajączkowska zbiera okruchy wspomnień. Pozwólcie, że swoi zwyczajem popłynę w swoją stronę. Nie rzadko mówimy, że tracimy to i owo. Czymkolwiek to jest, odchodzi. Tyle tylko, że mówimy to całkowicie bezrefleksyjnie. Ludzie którzy mogliby opowiedzieć, odchodzą a wraz z nimi wiedza, wspomnienia. Zatem Pajączkowska daje lub sprzedaje im coś więcej, niż zdjęcia. Oferuje im uwagę, której wielu z nich nie otrzymuje, choć nad zdjęciami chociażby Zofii Rydet, pochylają się tłumy, w zadumie kiwając głowami, że ten świat odchodzi, cóż za szkoda. Jednak nikt nie zastanawia się jaki to jest świat, jak się żyje tym ludziom, o których często nikt nie pamięta. Oglądający zdjęcia, nie szukają kontaktu z tym odchodzącym światem, który ma istnieć ku ich uciesze. Dobrze, by żyli biedni ale pracowici ludzie, utrzymujący się z pracy własnych rąk. Stanowią jakiś stały punkt odniesienia, w zmieniającym się świecie. Dobrze móc popatrzeć na kogoś z dalekiej Afryki, kto nadal poluje na gazele, kogoś kto w znoju hoduje kilka kur samemu wybierając nowe płytki do łazienki i nowy, większy telewizor, z matrycą oferującą naturalniejsze, wierniej odwzorowane barwy, by oglądać zdjęcia. Niezwykłe jest też doświadczanie historii. Przeczytać w podręczniku o Rzezi Wołyńskiej czy akcji Wisła to jedno. Mieć kontakt z ludźmi, posłuchać ludzi, którzy przeżyli i mogą coś opowiedzieć, rzecz zupełne inna. Tak samo ludzie, na których bezpośrednio skutki danych wydarzeń przeszły niejako w spadku. Historia ta jest tam nadal żywa, choć odchodzi w zapomnienie.

Trzeba zatem przyznać, że ma dużo do zaoferowania napotkanym ludziom. Skoro te zdjęcia, są dla nich warte wymienienia na coś cennego, jak jaka czy ziemniaki, to znaczy że również są cenne. Do tego, autorka „Wędrownego Zakładu Fotograficznego”, dokłada swoją uwagę, słucha, pozwala odżyć ich wspomnieniom. Sama oczywiście zbuduje na tym karierę i prestiż, nie jest w stanie i nie zamierza odmieniać ich losu. Pojawia się tam jako dokumentalistka, antropolożka, która chce ich wysłuchać a to samo w sobie, ma dla nich dużą wartość.

Wędrowny zakład fotograficzny
Kolejne zdjęcie znalezione w opuszczonym mieszkaniu.

Anegdota

Zapadła mi w głowie jedna z początkowych opowiastek, o starszej pani i kotach. Głównie dlatego, że jakieś dziesięć lat temu, miałem koleżankę która wywodziła się właśnie z terenów wiejskich. Jeszcze gdy była mała prosiaki, konie, krowy i cała reszta użytecznych zwierząt była na porządku dziennym w gospodarstwie jej rodziców i sąsiednich. Pewnego dnia oznajmiła, że kotka znajomych czy tam kogoś, ma młode i albo znajdą dom albo do studni jak poprzednio. Jak to, jak poprzednio? No tak, rzekła z sadystycznym uśmiechem, do studni., potopimy. Miała w spojrzeniu sadystycznego, chorego, jak z resztą również owa sąsiadka. Dalsza rozmowa pozwoliła mi wywnioskować, że wszyscy okoliczni mieszkańcy, tak kochający zwierzęta, mają w sobie jakieś sadystyczne zapędy do zabijania wszystkiego, co nie jest użyteczne. Krowa jest użyteczna, cielak ma prawo pożyć. Mały kot jest nieużyteczny, zatem do studni wraz z dużą dozą przyjemności dla topiącego. Swoją drogą, topienie zwierząt w studni. Początkowo zastanawiałem się czy owo spojrzenie nie było tylko źle ukrytą radochą z robienia sobie ze mnie żartów, ale nie. To był zwykły sadyzm, połączony z głupotą. Zdechłe zwierzę w studni, jest na pewno bardzo zdrowym pomysłem, zarówno dla ciała jak dla umysłu.

Słowo krytyki

Choć znalazłem dla Pajączkowskiej sporo słów uznania, podoba mi się odwrócona perspektywa, to jednak pozostaje wrażenie, że pannica nie miała nic do roboty, więc zabawia się po hipstersku. Tak naprawdę jej zachowanie jest jakieś sztuczne, jest w tym jakaś doza „biedaturystyki”. Ot, panienka z miasta postanowiła starym rzęchem pojeździć po wsiach, popatrzeć sobie na biedę. Właściwie jej zachowanie w kilku miejscach jest niejednoznaczne. Przypomina mi trochę dzieciaki podróżujące po krajach prawdziwie biednych i grające na ulicy na gitarze żeby zdobyć na dalszy przejazd. Czytałem też, jak ludzie dzielą się poradami, jak za darmo przeżyć w krajach trzeciego świata, choć dziesięć dolarów amerykańskich albo tyleż funtów brytyjskich, pozwoliłoby im przebyć te kraje wzdłuż i wszerz. Pajączkowska jeździ po Polsce, ale po regionach często biednych, gdzie zdjęcie nie wydaje się właściwą zapłatą za jajka czy ziemniaki. Oczywiście, rzecz jest tyle warta, ile ktoś zdecyduje się za nią zapłacić o czym wspomniałem wcześniej. Zatem jeśli dla tych ludzi, zdjęcia sprzedane, bowiem nie jest to podarunek, przez Pajączkowską, są warte kilku jajek, gdy nie ma się niczego więcej, to są one bezcenne.

Niemniej pozostaje pewna doza wątpliwości. Dziewczyna, która ma perspektywy, rusza w podróż na w poły rozpadającym się autem, by zebrać materiał do pracy, która przyniesie jej rozpoznawalność, pieniądze i uwagę mediów. Koniec końców, wszyscy skupią się na Pajączkowskiej, zapominając o historiach tych ludzi. Taka tam hipsteriada. Kolejną rzeczą wartą poddania krytyce jest owa odwrócona perspektywa. O ile podarowanie zdjęcia komuś, jest powiedzmy nietypowym zachowaniem, to jednak Pajączkowska nie różni się wiele od fotografów – profesjonalistów, którzy ze sprzętem wartym krocie podróżują poszukując biedy i cierpienia. Autorka wymija nas zręcznym zwodem i wraca do Warszawy zostawiając za sobą swoich bohaterów. Wraca do Warszawy, gdzie jako jeszcze jedna dziewczynka z domu klasy średniej zrobi karierę na ludziach z rozpadających się chałup. Wątpliwości powinna budzić też nasza, czytelników, ciekawość. Oddając się lekturze tego typu pozycji, musimy zapytać samych siebie, jaki jest powód lektury. Przeczytana książka tego typu, nie powinna zasilać domowej biblioteczki o kolejną, zaliczona pozycję. Tutaj chciałbym raz jeszcze wrócić do Sontag, do jej ostatniego eseju „Widok cudzego cierpienia”. Zastanowić się bowiem należy nad własnymi motywacjami i emocjami, które towarzyszyć będę lekturze. Również warto odwołać się do „Po Piśmie”, Jacka Dukają. Dziś pisze się po to, by stać się rozpoznawalnym, stać się celebrytą, osobą znaną. Lektura książki tego typu, podobnie jak oglądanie zdjęć przedstawiających obrazy smutku, rozpaczy, samotności, koniec końców skupia się na autorze, który mówi bardziej o sobie, niż napotkanych ludziach, chwali się swoją wrażliwością. Książka Agnieszki Pajączkowskiej, więcej ma wspólnego z przygodami Tonego Halika. Słynny podróżnik gdzieś bywał, przygody przezywał, następnie się nimi chwalił, siebie stawiał w głównej roli. Koniec końców, nikt nie pamięta ludzi, których spotkał, których nawet fotografował, każdy wie kim był Mieczysław Sędzimir Antoni Halik. Czy możliwe, że Pajączkowska to celebrytyzująca się awanturniczka wsi polskiej?

W fotografii nazywa się to „sprawą Dorothea Lange”, która w przeciwieństwie do Pajączkowkowskiej, pracowała na zlecenie rządu. Jedno z wykonanych zdjęć, „Migrująca Matka”, stało się symbolem ówczesnej sytuacji, przysporzyło jej sławy i pieniędzy. Gdy zaś owa migrująca matka zachorowała, nikt nawet nie wiedział jak się nazywa. Stała się matką migrantką, migrującą matką, madonną z dzieciątkiem, ale jak brzmiało jej prawdziwe nazwisko, nie wiedział nikt. W trakcie choroby, synowi zbierali pieniądze do kapelusza, powołując się na fakt, że to ich matka jest na słynnej fotografii. Należy mieć na uwadze, że Pajączkowska, może w ogóle nie interesować się tymi ludźmi, być pozbawioną empatii, wyrachowaną, zimną karierowiczką, której nie zależy o kim będzie pisać, dopóki będzie zarabiać na sprzedanych książkach. Wpisując chociażby w wyszukiwarkę google, nazwisko Carter, Lange, widzimy zdjęcia wykonane przez tych fotografów. Gdy skorzystam z frazy „Mircea Eliade”, google dumnie wyświetli jedno, może dwa zdjęcia słynnego historyka religii i masę jego dzieł. Fraza „Agnieszka Pajączkowska” zwraca uśmiechniętą, celebrytyzującą się blondynkę. Wszak fotografia, jest usłużna wobec celebrytów i idzie z nimi ramię w ramię. Publikowanie czyjegoś wizerunku, bez większego kontekstu, pozwala stworzyć celebrytę, osobę znaną z tego, że jest znana. Lange, jest fotografką, Eliade historykiem, Pajączkowska aspirującą celebrytką.

Stosuje też sprytny zabieg, nie pokazując nam zdjęć, które zrobiła. Dotrzymuje obietnicy, pozostawiając nam tylko serię zdjęć, które można zobaczyć na stronie projektu. Są one niestety utrzymane w klimacie wczesnego Instagramu i w gruncie rzeczy dość pretensjonalne. Stanowią pewne obejście obietnicy, będąc znakami bytności ludzi, w przedmiotach codziennego użytku, zdjęciach przodków. Choć nie przestawiają obrazów ludzi, dają nam do zrozumienia, że ktoś tam jest. Choć szkoda, że w myśl tej paskudnej szkoły, w której dokument mus być brzydki. 

Podsumowanie

Lekko nostalgiczna książka o historii, pamięci i właśnie fotografii, fotografii ujętej z trochę innej strony. Albowiem fotografowani nie są przedmiotem, zyskują podmiotowość, prawo wypowiedzi. Ich wizerunki nie zostają im odebrane, wywiezione nie wiadomo gdzie a sprezentowane, choć może lepiej powiedzieć sprzedane czy wymienione. Warto przeczytać, zwłaszcza jeśli jesteś fotografem gdyż tutaj głównie przez pryzmat fotografii patrzymy na świat. Zwłaszcza polecam tym, których wrażliwość wyraża się w ISO. Miejcie jednak na uwadze, że intencje autorki nie są tak krystaliczne jak się może wydawać. O ile książka ma dla nas, fotografów, pewną wartość, to sama Pajączkowska może nie różnić się wiele od bieda-turystów przemierzających w firmowych bucikach kraje, w których czasem nikt nie ma na buty albo butów nigdy nie widział.

Patronite

Jeśli tekst przypadł Wam do gustu i chcielibyście mi pomóc stworzyć kolejne – zajrzyjcie na mój profil na Patronite. Sztuka i socjologia bez małego wsparcia „same się nie robią” 😉