O kocie, który ratował książki

O kocie, który ratował książki Sosuke Natsukawa

„O kocie, który ratował książki” Sosuke Natsukawy to powieść trochę w klimacie „Małego Księcia”, którego nie trawię bardziej niż laktozy. Powieść japońskiego autora okazał się być jednak przyjemną lekturą, której ciężko nie polecić.

本を守ろうとする猫の話

Żyjemy w cudownych czasach, gdy mogę bez większego problemu i za rozsądne pieniądze zamówić dzieła japońskich pisarzy po angielsku, przetłumaczone na polski albo po japońsku. Chciałbym mieć taką możliwość jako nastolatek gdy oglądałem filmy Kurosaway i Kobaiasiego z kolekcji VHS taty. Chyba powoli zaczynam rozumieć dlaczego wraz z wiekiem ludzie zaczynają narzekać na młodsze pokolenia. Nie dlatego, że te faktycznie są złe. Tylko ci młodsi mają pod pewnymi względami coraz więcej możliwości. Wprawdzie żyją w coraz bardziej powalonym świcie drapieżnego kapitalizmu, ale mogą jednak móc czytać książki japońskich autorów…Ot, dylematy. Nie oznacza to, że działa japońskich pisarzy nigdy się w Polsce nie ukazywały, wręcz przeciwnie. Już za „mrocznego PRLu” można było dzięki Państwowemu Instytutowi Wydawniczemu zaznajomić się chociażby z pracami noblistów. Dziś tłumaczy się ich po prostu więcej, w tym klasykę ichniejszej literatury.

 

O kocie, który ratował książki
Bimber, nie żryj tego…

O kocie, który ratował książki

Książka utrzymana jest w pewnym nostalgicznym tonie, z który wywoływał do pewnego stopnia mój sprzeciw. Zacząć należy od pewnej stylizacji na „Małego Księcia”, którego mam o tyle dość, że wszystkie pseudointelektualistki, które kiedykolwiek spotkałem miały tendencję do cytowania tego badziewia przy każdej okazji. Dla mnie jest to równie przereklamowane jak „Buszujący w zbożu”, albo „W Poszukiwaniu straconego czasu”. Wiem, że każda książka jest z innego powiatu, ale dwie z nich przewijają się przez strony omawianej powieści.

Główny bohater Rintarō Natsuki nie jest żadnym „hikokomori, który kocha czytać”. Nie wiem komu to do łba przyszło, ale to jakby napisać że główny bohater to schizofrenik, który kocha czytać. Hikikomori nie jest hasłem reklamowy, decyzją, życiowym wyborem. Syndrom ten oznacza głębokie wyobcowanie z życia, do tego stopnia, że jednostka nim dotknięta traci wszelką nadzieję, sens życia, wolę działania. Wygląda to jak bardzo głęboka depresja. Człowiek taki spędza całe dnie w zamknięciu, nie jest w stanie sam przygotować sobie posiłku. Rintarō jest po prostu osobą skrytą, cichą, samotną, ale nie uciekł od życia w wyniku społecznej presji, której oczekiwaniom nie mógł spotkać. Być zagubionym, samotnym czy smutnym to nie to samo co cierpieć na głęboką depresję. Wyjaśniliśmy to sobie? Dobrze, zatem możemy przejść do omawiania powieści.

Zaczyna się należycie smutno, nastoletniemu chłopakowi umiera dziadek, który go wychowywał. Nie wiadomo co stało się z jego rodzicami. Chłopak otrzymuje w spadku stary antykwariat, w którym znaleźć można, cóż najważniejsze dzieła literatury światowej. Co ciekawe Natsukawa pisał chyba na potrzeby czytelnika zachodniego, bowiem chyba tylko raz pada nazwisko autora japońskiego. Możliwe, że wiedział iż nazwiska takie jak Shin’ichi Hoshi, mogą nie zrobić na czytelniku wrażenia bowiem zwyczajnie nie będzie ich kojarzył. Żadne też dzieło japońskiego pisarza nie weszło na stałe do kanonu literatury światowej, pomimo faktu, iż dwukrotnie Japończyk został nagrodzony literackim noblem. Yasunari Kawabata w 1968 oraz Kenzaburō Ōe w 1994 roku. Z chęcią przeczytałbym właśnie „Tysiąc Żurawi” Kawabaty

Wracając do opowieści o kocie. Główny bohater to zwykłe mol książkowy, ale z tych, którym niestraszne jest olewanie obowiązku szkolnego. Wcale nie jest więc taki bojaźliwy jak autor stara się go przedstawić. Nie specjalnie przejmuje się konsekwencjami, ale raczej dlatego że nie odczuwa takiej potrzeby niźli cierpi z powodu zaburzeń. W jego życiu właściwie zaraz po śmierci dziadka pojawia się gadający kot, który zabiera go w jakoby niebezpieczną podróż przez cztery tajemnicze labirynty, w których uwięzione są książki a następnie atrakcyjna dziewczyna, przewodnicząca klasy. Trzeba przyznać, że koleś nieźle wychodzi na absolutnym nic nierobieniu. Ja musiałem odzywać się do ludzi.

Książkowa puenta

W trzech zaplanowanych labiryntach książki więzione w wyniku dość powszechnych ludzkich motywacji. Pierwszym labiryntem zarządza człowiek, który przeczytał bodaj pięćdziesiąt tysięcy książek. Czyta wszystko jak leci, niczym automat sięgając bez ładu i składu po kolejne tomy, ale nie zwraca nawet uwagi na fakt, że niektóre serie są niekompletne. Chełpi się ilością przeczytanych książek. Bardzo w ten sposób przypomina współczesnych czytelników, którzy rokrocznie stają do wyzwania czytelniczego, iż przeczytają tyle a tyle książek w ciągu roku. Wspomagają ich w tym znoju youtuberzy, którzy chyba już nawet tych książek nie czytają, bowiem  ich opisy, analizy są coraz bardziej spłycone, powierzchowne, byle tylko zaserwować czytelnikowi kolejną serię dziesięciu książek do przeczytania w 2023 roku. Nie ma czasu na namysł, przyjemność z lektury, powrót i rewizję dzieł po latach czy chociażby by lepiej je zrozumieć, co to, to nie.

Na przeciw takim ludziom wychodzi zarządca drugiego labiryntu, który dosłownie tnie książki, chcąc sprawić by były jeszcze prostsze w czytaniu. Sprowadzić je do jakiejś puenty, jednego czasem zdania, które oddały cały ich sens. W ten sposób osoby takiej jak mieszkaniec pierwszego labiryntu, będą mogły przetrawić ich jeszcze więcej. Uczony zarządca instytutu jest melomanem. Nie potrafi znieść jazgotu, który wydobywa się z głośnika, gdy Rintarō przewija jego ukochaną symfonię Beethovena. W ten sposób uświadamia sobie, że książek nie można kondensować, tworzyć z nich tak banalnych streszczeń. Być może autor powieści nawiązuje tutaj do legendy, jakoby japoński wydawca postanowił skondensować jedno z dzieł Dostojewskiego, tak by przekazać tylko sens czytelnikowi japońskiemu, którego nie zaciekawi cała reszta. O tyle ciekawe, że arcydzieła literatury japońskiej ciągną się czasem przez półtora tysiąca stron, choć bywają też i takie zajmujące raptem dwie strony. Tutaj pojawia się właśnie nazwisko japońskiego autora, którego praca sprowadzona zostaje do jednego zadnia. Mowa o utworze „Hashire Merosu”, czyli „Biegnij, Melosie” pióra Daiza Osamu.

Ostatni planowy labirynt zamieszkuje wydawca. Potentat na rynku wydawniczym, który szczerze ma czytelników za bandę głupców. Nie stawia jednoznacznej diagnozy przyczyny tego stanu rzeczy, ale kpi z książek drastycznych, pełnych brutalnych scen seksu i przemocy, z wypocin kołczów, którzy publikują jakiś szajs w punktach byle wciągnąć trochę kokainy. Wydawca kpi z czytelnika, który wcale nie kocha książek a jedynie demonstruje swój status społeczny. I muszę przyznać, że to ma sens. Masa bookstagramowych kont, kanały czytelnicze z romansami, kryminałami i Kingiem, byle tylko lansować się jako ktoś trochę lepszy. Koniec końców każda bookstagramerka kończy fotografując sobie nogi w nylonowych pończochach a każdy youtuber lansuje się głupawym uśmiechem a książki są jedynie dodatkiem. Dla widza tak naprawdę chodzi tylko o śledzenie influencera czy influencerki, którzy polecą krem do nóg, zegareczek albo jakiś inny szajs a wszystko pod przykrywką intelektualnej przygody złożonej z takich, masowo produkowanych książek, których fabuły nie różnią się od siebie na tyle by nie mylić autorów.

Społeczna puenta

W tym wszystkim jest jednak jeszcze jedno dno. Dno dość nieprzyjemne z punktu widzenia czytelnika. Otóż literatura niczym nie różni się od telewizji, mediów społecznościowych. Brzmi trochę dziwnie, wszak literatura to brama do intelektualnego przeżycia. Cóż, nawet najwyższych lotów literatura może sprawić, że kogoś przegapisz. W czwartym niezaplanowanym labiryncie, Rintarō musi odzyskać porwaną Sayo, która a o czym nie wspomniałem, szybko staje się jego towarzyszką w przygodzie. Odbywa tam rozmowę ze zgorzkniałą duszą książki, która ma wrażenie że choć nazywana jest bestsellerem wszechczasów i trwa już od niemal dwóch tysięcy lat, to czuje że nikt tak naprawdę już jej nie czyta. Wszyscy kiwają głowami, mówią, ale mało co z tego mówienia wychodzi. W pewien sposób jest to przypadłość książek, które omawiane są na tysiące sposobów, ale nic z tego nie wynika. Baliśmy się sytuacji gdy rząd postanowi zlikwidować gotówkę na rzecz pieczołowicie kontrolowanych transakcji cyfrowych? Przerażał na cyberpunk? Przerażał nas Orwell i jego „Rok 1984″? Może Huxley? Zastanawiają nas losy bohaterów literackich, ich psychika, motywacje, straszliwe historie, które nadały kierunek ich życiu, ale nie przekłada się to na zrozumienie drugiej osoby. Właściwie widząc analogiczną sytuację do książkowej surowiej oceniamy człowieka, z którym stoimy twarzą w twarz a rozgrzeszamy najgorsze postacie książkowe.

Wracając do przerwanego wątku, książki także mogą szkodzić. W nadmiarze sprawiają, że człowiek zamyka się w domu, na wygodnym fotelu, możliwe że z filiżanką herbaty. Życie takie z dala od zgiełku świata wydaje się wygodne, bezpieczne. Wyzwaniem, które podejmuje Rintarō jest prowadzenie odziedziczonego biznesu. Zatem nie zaczyna on od zera, nie jest to kołczingowy chwyt by wstać, zarabiać bo wszyscy mamy równe szanse. Trochę nierozgarnięty bohater bardzo łatwo chciał odrzucić to, co dostał nawet jeśli było tego niewiele. Dużo bardziej istotne jest zwracanie uwagę na ludzi, którzy nas otaczają, bowiem kobiety rzadko rzucają się pustelnikom na szyję. Książka akurat została napisana z perspektywy chłopca, więc wybaczcie. Miał zwykłe szczęście, iż pomimo jego alienacji w pobliżu były dwie osoby, którym na nim zależało. Motyw może trochę pretensjonalny, ale czasem takie sytuacje się zdarzają. Osobiście przywykłem, że ludzie odzywają się do mnie tylko gdy czegoś potrzebują, często nie pamiętając jak mam na imię. Mimo wszystko książkę dobrze się czytało, zawiera kilka celnych lecz gorzkich uwag na temat czytelnictwa. Czytamy nie z miłości do książek a z miłości do konsumpcji, poprawienia sobie humoru, swojej świadomości klasowej, kacy to jesteśmy oczytani, inteligentni choć konsumujemy papkę. Nawet wybitne dzieła literatury zamieniamy w skrótowce, gotowe interpretacje, które łatwo bezrefleksyjnie powielić. Nie mamy czasu by podzielić się książką z drugą osobą, przedyskutować, omówić. A teraz wybaczcie, pędzę do paczkomatu, bo przecież muszę mieć czym zająć Waszą uwagę. Nie można wracać do tych samych książek, prawda?

Patronite

Jeśli tekst przypadł Wam do gustu i chcielibyście mi pomóc stworzyć kolejne – zajrzyjcie na mój profil na Patronite. Sztuka i socjologia bez małego wsparcia „same się nie robią” 😉