Tokyo Vice

Tokyo Vice

Obejrzawszy pierwszy sezon serialu Tokio Vice połasiłem się na książkę. I już na wstępie Was rozczaruję swoim rozczarowaniem. Jestem rozczarowany.

Tokyo Vibe

Tokio Vice to dobry, wciągający serial detektywistyczny. Mamy tu wszystkie niezbędne ku temu elementy. Jakuzę, detektywa i młodego, idealistycznie nastawionego dziennikarza. Wszystko podlane jest modnym klimatem lat 90, co sprawia że całość jest bardzo na czasie. Tokijskich lat dziewięćdziesiątych, trzeba dodać. Mamy zatem doskonale ubranych członków yakuzy, którzy wyglądają lepiej niż zawodowi modele, ponurych detektywów i Adelsteina, którego poznajemy w chwili gdy członek jakuzy składa mu propozycję nie do odrzucenia. Albo zaprzestanie swojej działalności albo pożegna się z życiem. Dalej jest już tylko lepiej. Zaczyna się od afery, polegającej na celowym wpędzaniu ludzi w długi, by następnie doprowadzić ich do samobójstwa. Rodzi się pytanie, jak spłacane są długi, jaki jest cel, mechanizm działania tego procederu? Adelstein rzuca w wir śledztwa. Kim natomiast nasz bohater jest? Pierwszym gaijinem, który zdobył posadę w „Yomiuri Shimbun”, największym i najważniejszym japońskim dzienniku. Następnie trafia w sam środek tokijskiego półświatka. Stara się przy tym zrozumieć japońską mentalność, system zwany Japonią. Brzmi świetnie, prawda? I tak w rzeczywistości jest. Serial jest niesamowicie wciągający.

Tym chętniej rzuciłem się na książkę. Co musiał przeżyć TAKI dziennikarz! Cóż to będą za historie! Efektem było przeciągłe „e”, bowiem książka rozczarowała bardziej niż paczka chipsów. Otwierasz, powietrze ucieka, zostaje ci folia i pół paczki zawartości. No i to są chipsy, więc czego ja oczekiwałem? Dodatkowo już w 2011 zaczęły dziać się dziwne rzeczy a przy okazji kręcenia Tokyo Vice, zaczęły wychodzić kolejne niejasności. Moją pierwszą wątpliwością było ukrywanie nazwisk kolegów, policjantów, których namierzenie zważywszy na jakoby dokładne opisy okoliczności, byłoby bułką z masłem. Ilu Amerykanów pracuje w „Yomiuri Shimbun”? Jeden. Zatem ustalenie wszystkich jego kontaktów powinno zająć dziesięć minut. Ciekawym był natomiast brak detali. Omijanie pewnych kwestii szerokim łukiem, wpadanie na źródła zupełnym przypadkiem. Oczywiście, to się zdarza, ale niepowiązane żadnym ciągiem przyczynowo skutkowym odkrycia są zbyt częste. Twórcy odcięli się od książki, rewelacji jej autora i podeszli do sprawy po swojemu szczerze stwierdzając, że chcą nakręcić dobry serial detektywistyczny oparty na ogólnej ramie książki, bowiem treści za grosz wiary nie dają.

Lecimy po kolei.

Tokyo Vice

Zacznijmy może od samego „Yomiuri Shimbun”. Dziennik, gazeta codzienna. Zwał jak zwał. skierowana do klasy robotniczej gazeta o olbrzymim nakładzie, karmiąca gawiedź sensacyjnymi treściami, które mają przyciągnąć możliwie najszerszą publikę. Nie uchodzi za poczytny tabloid ale do wysokiej klasy publicystyki ponoć zawsze im brakowało. Ot, sensacyjna gazeta dla klasy robotniczej. Stąd wynika niecodzienność zatrudnienia Amerykanina o żydowskich korzeniach. „Yomiuri Shimbun” jest bardzo konserwatywną gazetą, skierowaną do konserwatywnej a tym samym ksenofobicznej publiki, o której David Richie pisał, że nienawidzą faktu iż obcy może mówić po japońsku. Większym sukcesem Adelsteina jest znajomość japońskiego na poziomie pozwalającym na zatrudnienie, o ile oczywiście nie szukali białej małpy, niż poziom dziennikarstwa tego tytułu i głównego zainteresowanego.

Przeskoczmy do drobiazgu, ale istotnego. Na łamach strony „the Hollywood reporter”, „Frenchie” stwierdza, że nigdy nie był tak przez nikogo nazywany. Naoki Tsujii, gdyż tak się ów kolega Adelsteina nazywa, stwierdza również, że nigdy nie nosił innych, niż właściwe człowiekowi na jego stanowisku garniturów, będących czymś w rodzaju mundurka sararymana. Dalej Frenchie, zwany bodaj w adaptacji filmowej Tin Tin, opowiada o japońskim systemie. Japonia często bywa maszyną i żaden gaidzin nie mógłby sobie pozwolić na tak łatwe łamanie pewnych zasad. Skoro nie zgadza się tak podstawowa rzecz, jak przezwisko kolegi z pracy, które nijak nie ma na celu ochrony źródeł, to jak możemy wierzyć, że zgadza się cokolwiek? Można też dowiedzieć się, że nawet japońska policja rzadko stosuje pracę „pod przykrywką”, nie mówiąc o dziennikarzach. Tymczasem Adelstein podaje się za kogoś innego z błogosławieństwem przełożonych, co samemu Franchiemu wydaje się nieprawdopodobne. Wyczuwam w tej wypowiedzi jakąś niechęć Tsujiiego do Adelstaina. W książce wydaje się być powszechnie lubiany, ale to również zaczyna brzmieć jak pobożne życzenie.

Również opisana bójka, w którą miał wdać się autor „Tokio Vice” miała nie mieć miejsca. Autor książki zaręcza, że ich noworoczne spotkanie były pełne przemocy i walka na pięści była czymś zupełnie normalnym a jakiś czas później ten zaprawiony w bojach fighter daje się obić książką telefoniczną, albo czymś takim. Tsujii również nie potwierdza by coś takiego miało miejsce, choc tutaj jego zeznania są niespójne. Początkowo, w rozmowie z „THR” twierdzi, iż na pierwszej imprezie był i nic takiego nie widział by następnie sprostować swoją wypowiedź, iż nigdy w nich nie uczestniczył. Trochę to dziwne zważywszy na sztywną kulturę korporacyjną, o której sam mówi.

Sprawa życia i śmierci

W 2013 wyemitowano niezbyt przychylnie odebrany film pod tytułem „Twilight of the Yakuza”, który można zobaczyć nieodpłatnie w Sieci albo na Netflix. Głównym zarzutem wobec produkcji, była opowieść kilku podstarzałych typów, jacy to oni twardzi, co zakrawało na parodię. Cóż, przeważnie tak wygląda mafia. Niepozorni ludzie, w kiepskich garniturach. Jeden z nich celnie zauważa, że tak jak włoska mafia wzorowała się na „Ojcu Chrzestnym”, tak oni wzorują się na filmach o yakuzie, zwłaszcza młodzi członkowie. Stąd rozczarowanie oglądających „Zmierzch jakuzy”. Tak bywa gdy fikcyjny wizerunek zderza się z rzeczywistością.

W okolicach 2010 National Geographic chciało zrealizować własny materiał poświęcony yakuzie i poprosiło o pomoc Adelsteina. Dziwnym trafem w trakcie realizacji materiału, po prostu wyjechał z Japonii na urodziny córki. Były też jakieś problemy z wykorzystaniem już wykonanych nagrań z jego udziałem. Doszło nawet do pozwów sądowych a sam Adelstein zarzekał się, że sposób realizacji materiału przez Nat Geo, zagraża życiu ekipy. Zaczęto podejrzewać, że jego liczne źródła są źródłem licznych wymysłów. Największe wątpliwości ekipy wzbudził telefon, iż Jake został pobity książką telefoniczną przez członka gangu. Efektem było stwierdzenie Philipa Day, producenta dokumentu yakuzie, że znał to on może jakiegoś kierowcę kogoś z yakuzy, ale to by było tyle.

Sam sposób w jaki zdobywa zaufanie policjantów budzi pewne zastrzeżenia. Natrafiłem nawet na tekst, w którym Calder Greenwood, producent „Tokio Vice”, rozczarowany jest drastyczną różnicą pomiędzy przebojowym Jakiem z książki a nijakim, pozbawionym krzty charyzmy facetem. Najprawdopodobniej też nigdy nie stoczył pojedynku na pięści z przełożonym z pracy ani nie pobił członka gangu przy pomocy szlachetnej sztuki wing chun. Facet ma pewne kompleksy na punkcie swojej fizyczności i opisał jakieś wyimaginowane bijatyki. I seks. Z bliżej nieznanej przyczyny musiał napisać, że jedna z kobiet zgodziła się być jego źródłem, jeśli on stanie się źródłem jej przyjemności. Trochę to naciągane. Podobnie naciągane są wymówki Adelsteina na temat źródeł, których realność miał udowodnić przedstawiając reporterowi „the Hollywood Reporter”. Niestety, najpierw przekładał spotkanie a następnie nalegał na podpisanie jakiejś klauzuli poufności by na godzinę przed kolejnym umówionym wywiadem, zwyczajnie go odwołać. Nie możemy mu jednoznacznie zarzucić braku profesjonalizmu. Ochrona źródeł jest ważna z punktu widzenia dziennikarstwa, zwłaszcza śledczego. Jednakże samo jego zachowanie w niektórych sytuacjach dawało do myślenia. Miał skontaktować ekipę Nat Geo ze swoimi źródłami po czym zaczęły się problemy. Miała być klauzula poufności a skończyło się na lakonicznym mailu, iż w sumie to się nie da. Techniczne rzecz biorąc nikt nie skontaktował się z samym „Yomiuri Shimbun”, celem weryfikacji prawdziwości źródeł Adelsteina. Ok. Nie zmienia to faktu, że zachowanie jego może budzić uzasadnione wątpliwości co do wiarygodności. Adelstein odpowiada na zarzuty „THR” w podobnie spartańskim stylu na łamach swojego bloga w tekście z maja 2022. Wypowiedzi Tsujiiego miały zostać źle zrozumiane przez barierę językową. Tak, facet który według słów Adelsteina miał czytać wybitne dzieła literatury francuskiej, chyba nawet w oryginale a obecnie będący profesorem na uniwersytecie, nie opanował angielskiego w stopniu umożliwiającym wyrażenie prostej myśli?

Nasz bohater pisze bardzo pretensjonalnie, emocjonalnie ale mało konkretnie. Również nawiązywanie relacji z kolejnymi osobami jest opisane bardzo mało wiarygodnie. Właściwie był on bez mała przygarniany przez każdego, do kogo polazł. Nie ma tam żadnych konkretów. Bliżej niesprecyzowane ogólniki, które nasuwają pewną specyficzną myśl. Otóż Adelstein nigdy nie pracował samodzielnie. Podejrzewam, że przez większość czasu był podwykonawcą dla starszych, znanych i uznanych dziennikarzy, wykonując ich polecenia a którzy najzwyczajniej poprosili swoich znajomych funkcjonariuszy, by nie traktowali go jak wroga. Tym bardziej, że tak to się najczęściej odbywało. System wzajemnych poleceń, budowania relacji. Są jakieś mruknięcia, ale odniosłem wrażenie, że Adelstein chce zbudować wizerunek samotnego wilka, który wszystko osiągnął w pojedynkę.

W 2015 roku Adelstein wszczął albo próbował wszcząć jakąś histerię, związaną z wojną gangów, polegającą na podlatywaniu dronem wyładowanym materiałami wybuchowymi, tworzeniu broni przy pomocy drukarek 3D. W chwili gdy pisał te słowa, nie było to niemożliwe, ale byłoby znacznie bardziej skomplikowane niż przemyt kilku sztuk broni. Skoro da się przemycać narkotyki, to da się i broń. Zważywszy, że już w 2013 policja wypowiedziała jakuzie zdecydowaną walkę, to nie wiem czy masowe strzelaniny z użyciem drukowanej broni, byłby nie do wykrycia. Operacja ciekawa, ale mało prawdopodobna. Przyszłość udowodniła, że jak nie ma broni palnej, to korzysta się z klasyki gatunku, czyli piąch, pał i noży. Ogólnie miało być krwawo i bezlitośnie. Ashai Shimbun donosi o ostrzelaniu stalowych drzwi pięcioma pociskami i kilku samochodach, którymi rozwalono kilka bram wjazdowych. Mrożący krew w żyłach nagłówek o „samochodach kamikaze”, był gorszy w skutkach, niż efekty tych ataków. Nikt nie ucierpiał. Staranowanie stalowej bramy bramy, wspartej na betonowych słupkach jest dość trudne. I mało skuteczne. Jak na wojnę gangów, to łohohoho, nie powiem. Zważywszy, że to co robi jakuza, nawet najbrutalniejsza nie przypomina tego co dzieje się w USA gdy ktoś się zdenerwuje i idzie wystrzelać pół szkoły albo wjedzie w tłum samochodem bo nie mógł sobie znaleźć partnerki. Zdarzyło się, że w 2020, w dzielnicy Kabukicho pobili się członkowie jakuzy z kolesiami szukającymi kobiet do pracy w nocnych klubach. Nie było to jednak związane z prognozowaną przez Adelsteina walką o wpływy między frakcjami Yamaguchi-gumi. Poddać można w wątpliwość realne prawdopodobieństwo utraty życia przez naszego bohatera. Słynna ochrona źródeł też na niewiele się zda, bowiem jeśli jakuza ma takie możliwości jakie nasz autor jej przypisuje, to jak napisałem w poprzedniej części tekstu, dotarcie do osób z którymi kontakt miał jedyny gaidzin w redakcji „Yomiuri Shimbun”, zajmie im raptem kilka chwil. Także funkcjonariusze policji, z którymi się spotykał nie byliby trudni do zidentyfikowania po publikacji tej książki.

Później wkłada on w usta jakiegoś gangstera słowa, iż podejrzewano go o przynależność do Mossadu. Tymczasem sam fakt, że był on obywatelem amerykańskim był wystarczającym powodem, żeby go nie ruszać. Zniknięcie dziennikarza najważniejszego dziennika w Japonii samo w sobie, wzbudziłoby ciekawość. Porwanie i zabójstwo Brytyjki, Lucie Blackman odbiło się poważnym dyplomatycznym echem.

Co się stało z Lucie Blackman?

Richard Lloyd Parry jest brytyjskim korespondentem zagranicznym pracujący, zgadliście, w Tokio. Spod jego ręki wyszedł również sążnisty reportaż „Ludzie, którzy jedzą ciemność”, poświęcony w całości zniknięciu Lucy Blackman. Nazwisko Adelstein pojawia się tam dokładnie raz, w podziękowaniach na końcu. Być może za tłumaczenia. Wymieniani są różni dziennikarze, także z „Yomiuri Shimbun„, ale żaden z nich nie jest Jakiem Adelsteinem. Możemy zapytać, czy Parry, celowo chciał uniknąć pochlebstw wobec kolegi po fachu, z którym mógł jakoś konkurować? Zważywszy, że obaj pracowali w Tokio mniej więcej w tym samym okresie, przyjechali tam w podobnym okresie i co jeszcze lepsze, są rówieśnikami. Obaj urodzili się 1969 roku. Różnica pomiędzy rozdziałem „Tokio Vice” a „Ludzie, którzy jedzą ciemność”, jest zasadnicza. Adelstein stawia siebie w centrum wydarzeń. Odnosi się wrażenie, że sam rozwiązuje sprawę Blackman, odkrywa kim jest Joji Obara i doprowadza do ujęcia sprawcy. Sprawcę ujawinły jego poprzednie ofiary a Adelstein jakoś się o tym dowiedział. Nie wiadomo nawet czy aby nie po fakcie, gdy Obara trafił już na salę sadową. Parry przeprowadza czytelnika przez nieudolność japońskiej policji, Japonii jako systemu, który kuleje. Tak samo jak każdy inny. Policja w USA, zgodnie z orzeczeniem Sądu Najwyższego, nie ma obowiązku zapewnić bezpieczeństwa poszczególnym obywatelom a jedynie ład publiczny. Oznacza to, że jeśli zadzwonisz z prośbą o interwencję, bo właśnie cię napadnięto, nie mają obowiązku robić czegokolwiek. Natomiast mogą Cię zastrzelić, jeśli spróbujesz zastrzelić napastnika i najpewniej to zrobią. Być, może dlatego część obywateli USA strzela potem do dzieci. Japońska policja przypomina dla odmiany tę polską. Parry przedstawia to w sposób dużo lepszy, niż Adelstein. Otóż, Japonia jest najbezpieczniejszym krajem na świecie, przez co policja nie ma doświadczenia w sprawach o morderstwo, gwałty i napaści. Najzwyczajniej je ignorują. Gdyby nie interwencja ambasady Wielkiej Brytanii oraz Tonego Blaira. Japończycy wyszli bowiem z prostego założenia, takiego samego z jakiego wyszłaby polska, amerykańska i każda policja na świecie, że dziwki czasem znikają. Tajlandki przyjeżdżają do Berlina jako dziwki, Brytyjki do Tokio jak dziwki. Dziwki znikają i tyle. Sama sobie winna. Skoro zaś nie ma zabójstw, narkotyków, pobić, gwałtów, to znaczy że Japonia jest bezpieczna. Jaku-san lansuje obraz zupełnie inny. Zaangażowanego dziennikarza śledczego, który sam rozwiązuje sprawę a następnie rzuca się w wir kolejnych wydarzeń. 

Dodam do tego podziękowania zamieszczone na końcu książki. Prawdziwe imiona i nazwiska tłumaczy, dziennikarzy, policjantów, urzędników. Zatem cała zabawa Adelsteina w ochronę źródeł idzie się paść, bowiem inni dziennikarze jakoś mogli podać liczne nazwiska. Sprawa nie dotyczy yakuzy, ale chodzi o sam fakt. Fascynującym jest, że gdy wpiszę w Google frazę Lucie Blackman, pierwszy wynik to Joji Obara. Domniemany zabójca Lucie. Formalnie nigdy mu tego nie udowodniono, choć wyrok zapadł.

Wstawka o podejrzeniu, iż jest on izraelskim szpiegiem, po lekturze całości, zwyczajnie staje się mało wiarygodna. Najprawdopodobniej wykorzystał on koleżeński żart. Japończycy nie są zbyt poprawni politycznie, więc możliwe, że dla jaj nazywano agentem Mossadu albo żydowskim szpiegiem. Znalazłem tekst Jennifer Golub, z 1992 roku zatytułowany „Japanese attitudes toward Jews”, która opisuje japoński antysemityzm jako fenomen kulturowy, bowiem w Japonii nie ma nawet tylu Żydów, żeby mogli zostać zauważeni. Podobnie wygląda sprawa w Polsce. W spisie z 2011 raptem 7500 stwierdziło iż są narodowości żydowskiej albo polsko-żydowskiej. Natomiast szacuje się, że może dwadzieścia pięć tysięcy osób, jest świadomych swoich żydowskich korzeni, ale tego nie manifestuje. Antysemityzm natomiast ma się nieźle, zważywszy jak często przypisuje się Żydom różnorakie machinacje. Choć chyba bardziej fascynuje mnie specyficzna wrogość wobec czarnoskórych. Tym dziwniejsza, że nie skierowana wobec osób czarnoskórych będących obywatelami naszego kraju a tych, mieszkających w USA.

Najprawdopodobniej Adelstein nie miał takiego wpływu na rzeczywistość tego kraju jaką sobie przypisuje. Czytając można odnieść wrażenie, że sam wzbudził świadomość na temat niewolnictwa, handlu ludźmi, zwłaszcza w branży związanej z seksem. W jego ojczyźnie, czyli USA, jest to około 20 000 osób rocznie. Adelstein stawia siebie za wzór cnót. Bohaterskiego bojownika o wolność, który piórem i piąchą, walczy o sprawiedliwość. Tymczasem chyba najbardziej bodzie go konieczność dowodzenia czegokolwiek. Chciałby chyba móc napisać cokolwiek nie mając dowodów i domagać się od świata ślepej akceptacji.

Warsztat również pozostawia dużo do życzenia. Dziennikarz śledczy z wieloletnim doświadczeniem redakcyjnym, powinien mieć jakąś wprawę. Tymczasem „Tokyo Vice” jest napisane wyjątkowo kiepsko. Książkę czyta się ciężko, bardzo ciężko, choć jest bardzo lekka. Właściwie nie ma tam żadnych pogłębionych analiz na temat dziennikarstwa śledczego, pracy dziennikarskiej, samego procesu, czy nawet ciekawszych obserwacji na temat kultury Japonii. Dobra, że nie o tym jest ta książka? Nie ma tam także niczego ciekawego o pracy dziennikarza, zwłaszcza w tak egzotycznej, przesyconej mobbingiem i przemocą kulturze korporacyjnej jak japońska. Również niewiele dowiadujemy się o życiu samego Adelsteina. Greg Marinovich i João Silva, osiągnęli lepszy efekt w książce „Bang Bang Club”, choć byli fotoreporterami a nie dziennikarzami. Z natury rzeczy powinni lepiej operować obrazem niż słowem. Udało im się jednak stworzyć, równie krótką ale bardziej pasjonującą opowieść z wojny domowej w Republice Południowej Afryki. Nakreślili ciekawszy obraz wydarzeń, konfliktu rasowego, łącznie z pewnymi elementami pracy redakcyjnej, niż Adelstein. Wiele jest biograficznych opowieści o dziennikarzach, fotoreporterach ale ta jest zwyczajnie nudna, mierna i budząca wątpliwości. I choć jest to lektura lekka to bardzo ciężka, bo frustrująca. Mamy raczej zbiór punktów, czyli kolejnych ważniejszych spraw, przy których jakoby Amerykanin pracował, ale często gęsto trafia na coś bardziej jak ślepa kura na ziarno, niż dzięki wytężonej pracy. Tego brakowało mi najbardziej. Dużo pisał o ciężkiej pracy i bezsennych nocach, ale koniec końców, wcale tego nie czuć. Całości brakuje jakiegoś polotu, czegoś chwytliwego, co porwałoby czytelnika. Ma się wrażenie, że Adelstein bardziej był obecny, niźli pracował przy danej sprawie. Również jego relacje z przełożonymi czy kolegami z pracy, są mało pogłębione. Przez całą lekturę towarzyszyło mi przeczucie, że Jaku-san, chce coś przed nami ukryć. Nie jest z nami szczery. I nie ma to na celu żadnej ochrony źródeł czy prywatności kolegów z pracy. Ma to na celu ukrycie faktu, że wszystko to, nie miało miejsca.

W mojej opinii należy sobie to dzieło darować. Jest tam kilka uwag, które znajdują potwierdzenie w innych miejscach, jak chociażby kultura korporacyjna, mobbing, przemoc wobec kobiet, ale nie znajdziecie tam nic, czego nie opisano by na przestrzeni lat lepiej i ciekawiej. W serialu historia człowieka, który w wyniku zadłużenia, dokonał samospalenia by chronić swoją rodzinę, wzbudza emocje. Jak ludzie, robiący takie rzeczy, mogą nie budzić zainteresowania policji, władz? Gdzie jest jakakolwiek choćby namiastka sprawiedliwości? Sposób pisania Adelsteina jest równie beznamiętny jak notatki prasowe policji. Handel ludźmi? Dzieje się. Przemoc seksualna? No jest, i co? Książka to jego własne dzieło, nad którym miał kontrolę, władzę. Rozumiem, można skontrować, że nie należy z ludzkiej tragedii robić sensacji. Nie można jej też sprowadzić do odfajkowania dniówki a to właśnie autor robi. Wzbudza znudzenie najcięższą zbrodnią, jakby była niezbędnym elementem rzeczywistości, bo on musi odwalić swoje. Przezornie zaznacza, że to naturalny etap ewolucji dziennikarza, ale jest to tylko środek zaradczy. Autor jest doskonałym twórcą wymówek. Nie oczekuję wzbudzania zainteresowania omawianą tematyką na własnym podwórku czytelnika. Oczekuję jednak jakiegoś polotu, od człowieka który jakoby tyle przeżył, tyle widział. Tymczasem jakiekolwiek emocje pojawiają się tylko tam, gdzie typ gada o sobie albo kobicie, która bez mała chciała go zgwałcić by zostać jego źródłem. Obstawiam, że jest to wynikiem zabiegu mającego pokazać autora w najlepszym świetle, za cenę faktów, które stają się niewygodne. Życie wielu dziennikarzy jest nudne. Ich praca jest nudna, rutynowa. Rozumiem to. Sprytny Adelstein pisze o tym kila razy, ale to ponownie tylko zabieg. W następnym wpisie opowiem Wam o reportażu, który działa. Robi to, czego Tokio Vice nie jest w stanie. Pokazuje, że można napisać setki stron, ale odpowiedzi nie ma. Rodzi pytania, frustrację, złość, niedowierzanie, może nawet strach.

Zostańcie przy serialu, bo jest o niebo lepszy.

Dla marudnych

Tokyo i Tokio są poprawnymi zapisami. Podobnie jak „gaijin” i „gaidzin” czy „jakuza”. Przywykliście pewnie to zapisu „yakuza” ale  oba są poprawne. Nie jest to też żaden nowy wynalazek, bowiem zapis stosowany jest od minimum lat osiemdziesiątych XX wieku i można go spotkać w wielu publikacjach, tak naukowych jak popularnych. Wbrew pozorom zapis bazujący na angielskiej transkrypcji, jest z nami od niedawna. Przyjął się wraz z rozwojem Internetu. Prawdę powiedziawszy polski zapis, jest o niebo bliższy oryginałowi. I tak „cha” brzmi bardziej jak „cia”, „shogun” to „siogun”. Najzwyczajniej język angielski nie jest w stanie oddać tych dźwięków. 

Patronite Herbata i Obiektyw

Słuchajcie założyłem sobie konto na Patronite, żeby trochę usprawnić prace nad treściami na blogu. Odrobina czasu i nowych, często rzadkich książek zawsze się przyda. Mój profil znajdziecie pod linkiem Patronite Herbata i Obiektyw